Moi drodzy, wreszcie dogoniłem sam siebie. Ponownie zapraszam do czytania blogu. Polecam też poprzednie strony, które uzupełniłem. Myślę, że warto. Komentarze mile widziane.
##############################################################################
Bladym świtem obudziły nas kozy. Nie dwie czy pięć. Dziesiątki, wielkie ilości jak to w zwyczaju mając na pochyłe drzewo skacząc.
A z braku drzewa do naszej sypialni. Chcąc nie chcąc podziwialiśmy świt nad morzem Jońskim. Jakiś wesoły pastuszek przygnał stadko do wodopoju, bo okazało się, że wczoraj nie zauważyliśmy źródełka u stóp ex baru. Strumyk czystej, świeżej wody kończył bieg w morzu zaledwie po 5 metrach. Po śniadanku przejechaliśmy na część plaży zagospodarowaną aby zażyć ostatniej morskiej kąpieli. Nadszedł czas jazdy na północ. Okazało się, że drogi w tej części Albanii choć kręte są dość dobre i średnia prędkość nam skoczyła na tyle, że mogliśmy zaczepić o Tiranę. Wcześniej po podsumowaniu trasy trzeba było z czegoś zrezygnować, zaczynało brakować czasu. Od niepamiętnych czasów zezwoliłem na demokrację (w końcu w tym kraju to tradycją było jej ograniczanie) i z dwóch dni trzeba było zrobić jeden czyli wybrać między Kruje a rejsem po albańskich fiordach. Wygrały fiordy 3:1.
Tirana. Zaparkowałem w samym centrum, bez problemu za 1€, na godzinę. Zobaczyliśmy szybciutko (ponieważ nikt z nas nie jest zwolennikiem wielkich miast) plac Skandenberga, meczet Hadżi Ethem Beja, parlament, katedrę prawosławną i kościół św. Pawła. Pod owym kościołem natknęliśmy się na niejakiego Jerzego Białego (przynajmniej tak to można przetłumaczyć na polski), który z uporem maniaka twierdził, że oprócz tego, że jest banitą, że zabił tam kogoś, że mieszka przy kościele to jest twórcą obrazu Matki Teresy w tym kościele, którego zrobił z 20 000 muszelek. Obraz rzeczywiście z muszelek. Z godziny zrobiły się trzy, nie tylko z powodu albańskich fastfudów, które jak zwykle nie zachwyciły mojego podniebienia.
Pan od parkingu zlekceważył nasze 2 dodatkowe godziny czyli 2€ objawiając to swym zniknięciem. Jakiś albański cud blisko Matki Teresy: objawienie zniknięciem. Drogi były jak do tej pory dobre więc postanowiłem dojechać dziś jak najdalej się da a najlepiej do Koman skąd odpływają promy po albańskich fiordach. Ale jak to zwykle w Albanii bywa wyjechać z miasta bez błądzenia to mogą tylko Ci, którzy się w nich urodzili a reszta musi błądzić choć pyta - wbrew mądrości ludowej. No i oczywiście przyszedł też czas na kręte i dziurawe drogi i jakoś tak zbiegł się on ze zmierzchem.
Droga do Koman wije się stokami wzdłuż jeziora zaporowego Vaul te Dejtis na Drinie. I ja się wiłem. Zapadła ciemność i jedyne na czym mogłem polegać to na swojej intuicji i liczniku kilometrów. Gdzieś tak 10 km przed celem zacząłem się rozglądać za kampingiem lub hotelem. Nagle w światłach samochodu pojawił się na białym murze napis CAMPING. Zatrzymałem auto i poszedłem zapytać gdzie ten kemping. Jakież moje oczy byłyby wielkie gdyby nie ta ciemność wokół. Facet pokazał żwirek między drzwiami baru a bramą - wszystkiego jakieś 9 m kwadratowych. Następne pytanie o to gdzie hotel a właściwie odpowiedź na nie nie powinna mnie zaskoczyć a jednak... Gościu pokazał taras na piętrze i powiedział, że możemy tu spać. Powiedzmy, że przekonał mnie do tego żebym mu uwierzył w to co mówi gdy podał cenę za nocleg. Pięć €. Za cztery osoby i auto. Mój warunek był jeden: łazienka z ciepłą wodą. Okazało się za wiele nie chciałem. Bez konsultacji z wnętrzem auta powiedziałem że zostajemy. Na dodatek od żony właściciela tarasu dostaliśmy już na kolację śniadanie wliczone w cenę w postaci kilku dorodnych pomidorów i olbrzymiej cukinii z ogródka poniżej. Chyba myślała, że uprzedza nasze zapędy szabrownicze. Ale wszyscy byli mili i wody ciepłej nie brakło - również rano. To nic, że w nocy niektórzy wędrowali z karimatami w ucieczce przed LATAJĄCYM robactwem.