O dziesiątej z minutami ruszyliśmy z Leonardem, nieprzytomnym po weselu, w stronę wsi Radomire, wsi w której zaczyna się znakowany szlak na Korab Wielki. Trzydzieści trzy kilometry w trochę ponad godzinkę. Czas uciekał. W samo południe okazało się, że nie ma znajomego z autem 4x4 za 10 €. Po pół godzinie znalazł się inny ale już za 30 €. Gdyby nie późna pora i wczorajszy dzień nicnierobienia wróciłbym do Peshkopi. Ale Korab czeka. Dziewczyny już tylko dla samej zasady, że nie robi się turysty w bola chciały odpuścić. Ale jednak chęć wyjścia w góry zwyciężyła. Po raz dwudziesty zapytałem się Leonarda czy naprawdę wystarczy nam pół dnia na wejście. Po raz dwudziesty potwierdził. Pojechaliśmy. Po drodze dziewczyny stwierdziły, że jednak za 10 € to one by nie oddały auta na taką drogę. Widocznie 10 € Leonarda było z powietrza. Po godzinie jazdy ruszyliśmy w góry. Kierowca bombowca widząc, że pakujemy do plecaków picie powiedział żeby nie brać nic bo po drodze woda jest. Ale swymi 30 € przekonał nas już aby mu nie wierzyć i dobrze zrobiliśmy.
Po drodze jak jechaliśmy land roverem było widać szlak znakowany na skałach. Ale droga odbiła na prawą stronę doliny zostawiając go po drugiej stronie. Czyli bez szlaku, tylko z przewodnikiem Leonardem. Lekkoduch po nieprzespanej nocy po godzinie marszu w upale po prostu odpadł. Nie ze ściany – z grupy. Pokazał nam tylko, który to Korab i powiedział, że poczeka na nas w cieniu skał. Witaj dzika Albanio!! Co nam pozostało? W końcu mam jako takie doświadczenie w chodzeniu po górach, trochę zdrowego rozsądku i niezalesione stoki przed sobą. Korab widać. Urwisk nie. Znów rozpoczęliśmy wejście. Po następnej godzinie poddała się z powodu upału pierwsza dziewczyna. Będzie czekała w cieniu na przełączce. Nie schodzi do Leonarda. I tak od jakiegoś punktu charakterystycznego do następnego wytyczaliśmy zupełnie nową drogę na Korab. Gdy obraliśmy następne wzgórze jako cel po wejściu na niego dostaliśmy sms’a od drugiej dziewczyny: wracam do Leonarda bo nie dam rady. Pozostaliśmy we dwoje. Trochę gór za nami i nie tylko w tym masywie więc tempo wzrosło. Przerywane było tylko na sesje fotograficzne oraz sprawdzanie jak czysta woda wytapia się ze zlodowaciałych płatów śniegu. Niestety nieczysta. Wszędzie wcześniej były owce i kozy. O czym dobitnie świadczyły niosące się z oddali przyśpiewki niestrudzonych pasterzy. Niestrudzonych, bo przez cały czas naszej wspinaczki i zejścia towarzyszyło nam coś na wzór przyśpiewek niosące się po stokach. I tu dotarła pieśń Stuhr'a…
Po następnej godzinie i po nabraniu z najwyżej topniejącego śniegu wody weszliśmy na szczyt. Korab zdobyty !!! Ale zaraz ! Ten obok jest wyższy! Te dziady na dole wprowadzili nas w błąd pokazując nie tą górę co trzeba. Gdybym nie spotkał Leonarda miałbym czas ( bo siły były) żeby zejść z Małego Korabu i wleźć na Dużego ale brakło jakieś 2,5 godziny. Gdybym był sam poszedłbym. Ale do zmierzchu już niedaleko a w górach nie we wsi czekają na nas dwie dziewczyny. Wracamy i to szybko. Po drodze zabieramy zniecierpliwioną jedną z czekających. Po następnej godzinie wypatrując samochodu słyszymy gwizdy. To Leonardo z trzecią dziewczyną dają nam namiary na siebie. Po drodze moja współzdobywczyni Koraba przewraca się i tłucze kolano. Pośpiech – złym doradcą. Kuleje. Dobrze, że mam kijki – dopiero teraz się przydają tak naprawdę. Dochodzimy na dół.
- Gdzie byliście tak długo?
- A czy ty byłeś kiedyś na Korabie?
- A po co?
- No jasne! Godzinka drogi! Chyba do kolegi pastucha. Gdzie auto?
- Bastardo! Za długo mu się wydawało czekać, pojechał.
- Dzwoń po niego.
- Nie przyjedzie. Bastardo!
- Ile na dół?
- Godzinka.
- Zabiję cię zaraz i będziesz miał wtedy swoje godzinki. Idziemy, szkoda ostatnich minut zmierzchu.
Dobrze, że zawsze mamy przy sobie czołówki. Godzina w dół prawie po ciemku z kulejącą dziewczyną zamieniła się w 90 minut. Na przełaj, przez łąki, pola, rzekę, murki, płotki. Wreszcie dotarliśmy do wsi. Do baru. Postanowiłem go wypić całego. Gdy tak przy kolejnej puszcze stałem obok baru wzrok mój zatrzymał się na samochodzie a dokładniej na jego rejestracji. Żywiecka.
-Czyje to auto?
-Jest czwórka Polaków w hotelu.
-Które pokoje?
-2 i 3
Pobiegłem na górę.
Puk. Puk.
- Proszę – usłyszałem zza drzwi.
- Dobry wieczór – otworzyłem szeroko drzwi a oni jeszcze szerzej oczy.
- Jestem z Kęt
- A my z Żywca a raczej spod Żywca.
- A dokładniej? Bo kiedyś tam pomieszkiwałem.
- Z Przybędzy.
- No pięknie, tydzień przed wyjazdem imprezowałem w Przybędzy.
- A gdzie?
- U szwagra. Może go znacie bo mało kto go tam nie zna. Krzysiek A.
- No jasne.
- Jestem chrzestnym jego starszej córki.
- Co tu robisz?
- Nie weszliśmy dziś na Koraba bo nam pokazali złą górę.
- Ha ha ha!! Myśmy wchodzili od strony macedońskiej i też nie weszliśmy bo nam źle powiedzieli.
Więc odwrotny ich skład (3 facetów i 1 kobieta) przejechali na stronę albańską i z tej strony znakowanym szlakiem wejdą jutro na Korab. Szlak zaczyna się właśnie przy tym hoteliku w Radomire. Można do niego dojechać autem bez 4x4. Wejście napisano 5 godzin – zejście 3,5. I tak róbcie wszyscy. Żadnych Leonardów, żadnych bastardów.