Na wszelki wypadek zjadłem bardzo lekkie śniadanie złożone z samej bułki i kawy. Wiadomo jaka będzie podróż?? Zwłaszcza, że prawie cały dzień mam spędzić w autobusie. Sam właściciel hoteliku odniósł mój bagaż na autobus - całe 200 metrów. Tak sobie czekając na krześle wyniesionym z biura siedziałem i patrzałem jak się boczna ulica budzi do życia. Nigdy bym nie powiedział, że w ruinie naprzeciwko może ktoś mieszkać. A tu się okazało, że można się przed chatką umyć i nawet zrobić poranne porządki. Mniej więcej o czasie nadjechał autobus z Arushy do Mombasy. Miejsca były numerowane, ale tłok i przepychanki obowiązkowe. Ruszyliśmy. Byłem sam jeden w autobusie czarnych. Zupełnie mi to nie przeszkadzało, że jestem biały. Asfalt skończył się dość szybko. Jechaliśmy po czerwonej drodze wzbijając tumany czerwonego kurzu malującego wszystko i wszystkich po drodze. A oni wciąż gdzieś idą wzdłuż dróg. A baobaby tkwią ze swymi korzeniami w obie strony.
Po drodze do granicy autobus zepsuł się tylko dwa razy, ale dało się go naprawić w miarę szybko przy pomocy gumy i drutu. Na granicy trzeba było opuścić autobus i wraz z bagażami poddać się przeglądowi. Nie bardzo wyobrażałem sobie jak ja się drugi raz tak pięknie mogę zapakować. Na szczęście celnik zajrzał tylko pro forma do bocznej kieszeni mojego plecaka, wizę już miałem, więc mogłem w miarę szybko wrócić do pojazdu. Od granicy jakość drogi się znacznie pogorszyła. Doszły wielkie dziury wypłukane przez deszcz, które trzeba było omijać. Autobusem kołysało jak statkiem. W oddali widać było jakieś miasto. Pomyślałem, że tam już będzie równiej. To Taveta, graniczne miasto kenijskie, w którym był dłuższy postój na wymianę niektórych pasażerów w większości dobrowolnej z jednym wyjątkiem. Kierowca i jego dwaj pomocnicy po niedługiej wymianie zdań z pasażerami autobusu i jednym gościem użyli siły rąk a przede wszystkim nóg do poproszenia go o opuszczenie pojazdu. Jeden z nich rzucił w moim kierunku jedno krótkie słowo w celu chyba informacyjnym a nie usprawiedliwiającym raczej: thief. Po wyjeździe z miasta równości na drodze znów się skończyły. Dlatego nie dziwi mnie fakt, że po drodze minęliśmy tira, z którego zsunął się kontener. Nic się nikomu nie stało, ale jak oni go z powrotem załadują pozostanie dla mnie zagadką.
Zbliżając się do Mombasy coraz częściej wsiadali do autobusu sprzedawcy wszystkiego a zwłaszcza artykułów spożywczych. I bardzo dobrze, bo pomimo zapasów napojów na podróż wolałem napić się o 20oC zimniejszej coli niż moja.
W Mombasie miałem zamiar jechać do ostatniego przystanku, chociażby po to, aby wiedzieć skąd odjeżdżają autobusy. Ale w pewnym momencie, gdy większość pasażerów wychodziła, wsiadł do autobusu jakiś gościu i podszedł do mnie mówiąc, że jest wujkiem jednego z chłopaków z Moshi. Powinienem z nim teraz tu wysiąść, bo dalej już nic nie ma. Wysiadłem, ponieważ okolica nie wyglądała na dziką. A skoro chce mi pomagać (zobaczymy jak) to po pierwsze niech mi pokaże tani hotel. No i padło konkretne pytanie nad oceanem czy w mieście. Zaznaczył zaraz, że w mieście jest taniej o 50 %. Jako, że nie należę do fanów plażowania a z hotelu w centrum można się wszędzie łatwo dostać wybrałem Mombasę. W chwilę później zatrzymał jakiś samochód, zamienił z kierowcą trzy zdania i powiedział, że pojedziemy do hotelu za trzy dolary. Rzuciłem krótkie: dwa OK? I już pakował mój bagaż do auta. Po kilku minutach znaleźliśmy się na głównej (Haile Selasie Rd) ulicy. Zapłacił kierowcy, bo nie miałem drobnych. W hotelu niestety musiałem wziąć dwójkę za 12 $ za noc. Poszedłem obejrzeć pokój i bardzo szybko wróciłem do recepcji. W życiu!!!! Okno wychodziło na główną ulicę i hałas był niesamowity. Poza tym w oknie owym brakowało części szyb. A skoro miałem już „opiekuna” to moje roszczenia wyłożyłem jemu a nie dziewczynie na recepcji. Stanęło na tym, że dostałem trójkę (za te same pieniądze) od drugiej strony, nieznacznie cichszej, ale to z powodu muzyki a nie klaksonów samochodowych. Opiekun mój chciał natychmiast przystąpić do oferowania mi przeróżnych atrakcji Mombasy i szeroko pojętej okolicy. Nie dałem się jednak odwieść od prysznica i stwierdziłem, że jak chce to za godzinę możemy pogadać. Powiedział, że poczeka w hotelowej restauracji.
Czekał. Choć ja w tak obskurnej knajpie nie wytrzymałbym tyle czasu. Ale on był już z „asystentem” jak go przedstawił. Po półtoragodzinnej wymianie zdań i pustych flaszek po piwie na pełne byłem bogatszy o wszelkie przydatne informacje dotyczące poruszania się po mieście i okolicy oraz biedniejszy, o 10 $, które wyłudził na konto zapłaty za taksówkę i „opiekę” przez pozostałe dni. W sumie opłacało się, bo za transport i inne usługi płaciłem później tyle ile mieszkańcy Mombasy. O sześciu piwach dopisanych do rachunku hotelowego nie będę wspominał. Nie kupiłem u niego oczywiście żadnej wycieczki ani tym bardziej safari. Po prostu chciałem sobie już odpocząć na koniec szwendając się po okolicy. Ceny miał oczywiście z kosmosu, ale chętny był do negocjacji. Badał mnie a ja nie bardzo byłem zainteresowany czczym zbijaniem cen. Najbardziej jednak chciał mnie zaprowadzić na dyskotekę. Na koniec powiedział, że będzie czekał na mnie jutro rano przed hotelem. Odparłem żeby nie czekał.
Poszedłem zrealizować przedostatni punkt mojej podróży. A mianowicie zakupić bilet na pociąg z Mombasy do Nairobi. Znalazłem dworzec kolejowy, ale wydał mi się jakoś strasznie dziwny. Po pierwsze był strasznie mały, po drugie jeszcze straszniej pusty. Od jakiegoś stróża przy bramie dowiedziałem się, że dziś jest zamknięty. Zdziwiony zapytałem, czemu? Bo dziś nie odjeżdża żaden pociąg. Jeszcze bardziej się zaskoczyłem. Postanowiłem wrócić rano po bilet. Resztę dnia poświęciłem na oglądaniu życia Mombasy i szukaniu czegoś pośredniego między restauracją a uliczną garkuchnią. Na jedzenie z chodnika jeszcze nie byłem gotowy. Wybrałem hinduską knajpkę typu fast food.
Nie wiem jak gdzie indziej, ale zauważyłem, że w transporcie i gastronomi szefują Hindusi a pracują czarni. Najnormalniej murzyni godzą się na taki stan rzeczy w swoim kraju - czyżby Murzyn miał w genach zapisane, że musi mieć pana??