Geoblog.pl    oboski    Podróże    MOJE KILIMANDŻARO I OKOLICE 2010    Kasa z Polski
Zwiń mapę
2010
02
lut

Kasa z Polski

 
Tanzania
Tanzania, Moshi
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 8939 km
 
W recepcji nikt nic nie wie o moich kolegach. Nie ma żadnej wiadomości, nikt tu nie nocował. Zapytam jeszcze raz po południu.
Dziś dzień decydujący o dalszych moich losach. Mam kilka dolarów i kilkaset szylingów kenijskich. Akurat tyle, aby dojechać do Nairobi i przewegetować do terminu odlotu. Mam jeszcze oczywiście, 600 $ ale tych akurat złe mzimu nie akceptuje. Choć prawdopodobnie skłonne byłoby je zamienić na szylingi po cenie z kolei nie akceptowalnej przeze mnie. Jest źle, ale nie tragicznie. Kasa na telefonie też mi się skończyła, bo tutejsi operatorzy dziwnie dzielą 140 znaków jednego smsa na trzy i kasują jak za zboże. Wysyłając kilka pozdrowień do Polski zapłaciłem potrójnie i nie zauważyłem jak środki na koncie zniknęły a raczej przeszły w posiadanie któregoś z europejskich operatorów. Jakoś tak zbiegiem okoliczności jeden z wczorajszych kierowców zjawił się pod moim pokojem hotelowym, ot tak sobie jakbym potrzebował towarzystwa na mieście. Skorzystałem oczywiście. Wysłałem z jednej z jego komórek smsa do żony w Polsce: doładuj mi konto i zadzwoń. Za pięć minut konto było uzupełnione o 50 zł, za dziesięć zadzwonił telefon czarnego kolegi. Poprosiłem żonę o przesłanie mi przez Western Union 600$ na moje nazwisko do Moshi w Tanzanii. W tym miejscu musiałem podziękować mojemu towarzyszowi za przysługę i umówić się na obiad lub kolację w zależności od okoliczności. Zostałem w hostelowej świetlicy gdzie przybyła dość liczna grupa młodych, wielonarodowych wolontariuszy i mimowolnie wziąłem udział w czymś w rodzaju „ładowania akumulatorów” przy pomocy modlitwy, śpiewu, wykładów, namaszczeń i indywidualnych opowieści-zobowiązań. Po dwóch godzinach dostałem smsa z hasłem. Odczekałem jeszcze godzinkę na wszelki wypadek jakby był jakiś poślizg i poszedłem do banku. Wypełniłem tylko dwa papierki, miła pani skserowała mój paszport i zaczęły się problemy. W dalszym ciągu miła pani, zaczęła mi odliczać tysiące szylingów tanzańskich. Chciałem dolary, ale pani zaczęła mi tłumaczyć jakieś zawiłości bankowe i koniec. Po co mi szylingi tanzańskie skoro jestem w tym kraju ostatni dzień?? Nic nie wywalczyłem i wyszedłem z banku z wypchanymi - dosłownie - kieszeniami pieniędzmi. W końcu 1$ to jakieś 450 TSh.
Wróciłem do hostelu, zapłaciłem za nocleg. Okazało się, że nie ma już miejsc na następną noc. Musiałem poszukać czegoś innego. Na szczęście to miejscowość bardzo turystyczna i w drugim jaki odwiedziłem znalazła się dla mnie dwójka z łazienką za 1500 SCh. Zapłaciłem z góry i poszedłem zrobić jakieś zakupy na jutrzejszą drogę. Sto metrów od hoteliku znalazłem agencję autobusową gdzie kupiłem bilet na jutro do Mombasy. Okazało się, że nawet nie będę się musiał jutro za bardzo przemieszczać. Autobus odjeżdża z przed agencji. A uliczka, na której nocuję i znajduje się biuro podróży swoją urodą, lokalizacją i zadbaniem sprawia wrażenie ostatniej, na której coś takiego mogłoby się znajdować.
Wysyłam smsa do kolegi z safari, możemy iść na obiad. Obiadokolację. Zjawia się dość szybko. Chcę żeby mi pokazał sklepy z pamiątkami, ale najpierw chcę się czegoś napić. Idziemy do knajpy ale po drodze spotyka swojego przyjaciela i idziemy już we trzech. Wchodzimy na pięterko. Kilkanaście pustych stolików i bar jak wszystkie tu zakratowany na maksa. Wypijamy trzy fanty. Płacę za trzy fanty. Taki tu mają już zwyczaj. Nie dość, że naciągają białego to jeszcze zbierają z ulicy krewnych i znajomych królika. Na szczęście kosztuje mnie to tylko 8 zł. Idziemy do kwartału z pamiątkami. Gdy oglądam różne różności podchodzi do mnie jakaś dziewczyna i pyta czy to ja kupowałem u Mr Dullaha safari. Gdy potwierdzam informuje mnie, że szef chciałby ze mną rozmawiać. Teraz kojarzę, że podczas rozmów o safari i trekkingu jakieś dziewczę przewinęło się przez biuro Dullaha, ale żeby mnie tak wyłowić z tłumu na ulicy?? A przecież nie byłem jedynym białym na ulicach Moshi. Niesamowite!! Szef chciał się dowiedzieć czy jestem zadowolony z safari i trekkingu. Do trekkingu nie miałem krytycznych uwag, ale za dzień czekania na safari się mu dostało. Znów to samo: jesteś jeden, trudno zorganizować ekipę itp. Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Pyta mnie czy mam dyplom z wejścia na Kili. Mówię mu, że chłopaki mieli wziąć. Pokiwał tylko głową i poinformował mnie, że chłopaki zaraz na drugi dzień po trekkingu pojechali na Zanzibar.
:?
Poszliśmy do hostelu, w którym spaliśmy przed i po Kili. Znalazł tam mój dyplom i się rozstaliśmy. Zostałem sam, wróciłem więc na uliczkę z pamiątkami ale nie bardzo mi się chciało kupować jakieś pamiątki, które musiałbym nosić w plecaku do końca podróży więc postanowiłem zamienić szylingi na dolary. Chyba sama myśl o pieniądzach ściągnęła mojego przewodnika. Oczywiście zaoferował pomoc w wymianie. Zadzwonił i po chwili zjawił się drugi kierowca w jeepie. Podjechaliśmy pod kantor, wszedł, wyszedł i powiedział, żebym dał szylingi to mi wymieni po bardzo dobrym kursie. Powiedziałem, że to są już moje ostatnie pieniądze i nie dam sobie ich już w żaden sposób odebrać a jak chce zarobić prowizję to mu ją dam, ale nie pieniądze do ręki. Zgodził się. Wymieniłem kasę odliczywszy prowizję zostało mi 550$. Cały koszt przesłania pieniędzy z Polski oraz podwójne przewalutowanie wyniósł równo 111 zł. To niewiele jak na taką odległość i czas. 550 $ zdecydowanie łatwiej schować do kieszeni.
Zrobiło się późne popołudnie. Wszystkim nam się przypomniało o jedzeniu. Zażyczyłem sobie, aby mnie zawieźli do jakieś bardzo lokalnej knajpki. Ale najpierw do hotelu, w którym zostawiłem sprzęt foto i zdecydowanie większą część kasy. Pokój zamknąłem na swoją kłódkę. Ruszyliśmy zabierając po drodze jeszcze dwóch ich kolegów. W jeepie zrobiło się zdecydowanie ciemno. Wyjechaliśmy poza miasto. Bardzo lokalna - myślę sobie - będzie ta knajpa. Odjechaliśmy jakieś 20 km od Moshi, po drodze chłopcy wstąpili na jakiś lokalny targ, gdzie zaprowadzili mnie do wujka, u którego miałem kupić dzidę masajską. Przegięli, bo w cenie nie było tragarza. Zatrzymaliśmy się przy drodze gdzie pośród ogrodzeń z gałęzi poustawiane były plastikowe krzesła. Wysunęli propozycję: oni płacą za obiad a ja za napoje. Nie bardzo miałem możliwość jakiegokolwiek ruchu. O menu i cennikach tu nikt nie słyszał. Właścicielka garkuchni używa tylko swahili. OK chłopaki!! Raz kozie śmierć, ale tym razem nie kozę poproszę. Zamówili nyama homa z wieprzowiny i ugali z bananami. Ja wziąłem piwo a oni wszyscy colę. Albo chcą być trzeźwi przed ostateczną ze mną rozprawą albo działają tu jeszcze pieniądze, które zarobili na drugim wjeździe do Manyara. Dostaliśmy wielką michę grillowanej wieprzowinki i drugi z ugali obłożoną bananami. Małą miseczkę ostrego sosu paprykowanego i smacznego. Jak tak to musiałem iść umyć moje sztućce w postaci palców obu rąk. Mięsko było pyszne. Ugali jak zwykle bezpłciowe, ale sól podano. Chłopaki podzielili banany i kazali mi je jeść, stwierdziłem, że zostawię sobie je na deser. Oni jedli z mięskiem, to i ja spróbowałem. Całkiem inne niż te, które znamy z Europy - nie słodkie, bardziej skrobiowe, jak ziemniaki. Do mięsa idealne. W pewnym momencie brakło ugali. Jeden z chłopaków zawołał do kelnerko-kucharki o dokładkę. Za chwilę pojawiła się - idąc z kuchni toczyła w dłoniach kulkę z ugali. Przyszła do stolika, pogłaskała jeszcze kilka razy białą kulkę swymi czarnymi dłońmi i położyła taką pięknie błyszczącą na talerzu. O nie!! Tego to już nie będę jadł. Niewiele mnie wzrusza przy jedzeniu, ale myśl o tym, że oddała kulce wszystko, co mogło znajdować się w okolicy obudziło zdrowy rozsadek. Jadłem tylko mięso i banany, ale głodny jeszcze byłem. Jednak, gdy chłopcy dobrali się do środka kulki zacząłem znów konsumpcję wypełniacza starannie jednak omijając kęski z gładką ścianą kulki.
Przy płaceniu rachunku okazało się, że dwa piwa i sześć coli to nie majątek. Starczyło nawet na napiwek. Na szczęście ten zwyczaj europejskich restauracji, że napoje do posiłku przekraczają wartość dania głównego jeszcze tu nie dotarł. Są, co prawda droższe niż w sklepie, ale marża jest zdecydowanie bardziej chrześcijańska niż na Zachodzie.
Po kolacji wróciliśmy do hotelu. W nocy dwa razy się okazywało, że jednak niezbyt dokładnie omijałem wygładzone kawałki ugali.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (40)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zwiedził 10% świata (20 państw)
Zasoby: 122 wpisy122 247 komentarzy247 2456 zdjęć2456 24 pliki multimedialne24
 
Moje podróżewięcej
27.10.2014 - 14.11.2014
 
 
16.01.2011 - 16.02.2011