Geoblog.pl    oboski    Podróże    MOJE KILIMANDŻARO I OKOLICE 2010    Słonie i hipopotamy
Zwiń mapę
2010
01
lut

Słonie i hipopotamy

 
Tanzania
Tanzania, P.N. Manyara
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 8766 km
 
Zaraz po przebudzeniu pierwsze kroki kieruję do swojego ulubionego fotela nad brzegiem Great Rift Valley, żeby jak zwykle popatrzeć jak się budzi dzień nad rodzącym się oceanem. Podobno ma on już nazwę. Przyszło też stado pawianów. Zżarły wszystkie z trudem podlewane kwiatki na kempingowych trawnikach. Gdy wołałem do Paula, że babunsy jedzą jego kwiatki machnął tylko ręką.
Po śniadaniu, dość obfitym, żeby się później nie troskać o nieprzyrodnicze walory parku wsiadłem do jeepa, w którym było dwóch czarnych. Okazało się, że jednak i na dziś nie znaleźli chętnych na towarzyszenie mi w Manyara i będę miał do dyspozycji całe auto dla siebie. Ten drugi to towarzysz kierowcy - widocznie wyczuł, że ze mną sobie nie pogada. Zajechaliśmy dość szybko pod bramę Parku Jeziora Manyara. Formalności i zaczynam od zwiedzenia muzeum, w którym głównymi eksponatami są wypchane ptaki oraz czaszki słoni i hipopotamów. Wjeżdżamy do parku. I zaraz auto się zatrzymuje, szukam zwierzaków a tu niespodzianka. Nie żadne duże zwierzę, ale stadko mangust szukające pożywienia wśród krzaków. Dalej w głąb i zatrzymujemy się pod drzewem kiełbasianym, które opanowało pokaźne stado pawianów. Przewodnik mówi, że owoce jedzą czasem małpy i słonie. A człowiek może, co najwyżej zrobić sobie z niego alkohol, ale nie najlepszej jakości. Następnie zatrzymaliśmy się o jakieś półtora metra od pary dikdków. Były tak blisko, że musiałem zdjąć teleobiektyw i założyć standardowy żeby im zrobić zdjęcia. W zasadzie to pewnie mógłbym wyciągnąć rękę żeby któregoś dotknąć, ale parkowe zasady to zasady. Później były słonie, antylopy, małpy, A my pojechaliśmy na Hippopool. Jakieś niewielkie jeziorko, w którym było kilkanaście hipopotamów, A my dość daleko za płotem. Z tym, że płot to był raczej symboliczny, bo zaznaczał jedynie, dokąd mogą podejść ludzie, a hipo może przejść pod nim swobodnie. Niestety hipcie nie wykazywały zbytniej ruchliwości w odróżnieniu ode mnie, ponieważ obskoczyłem kilka razy pół jeziorka, aby zrobić jakiekolwiek dobre zdjęcie. Pojechaliśmy na otwartą sawannę. Tam były stada pawianów i guźców oraz żyrafy, tak się złożyło, że wjechaliśmy pomiędzy matkę i młode. Miałem okazję zobaczyć jak biega młoda żyrafa, bo szybko chciała dołączyć do matki a robiła to dość szerokim łukiem. Szkoda tylko, że to nie było odwrotnie, ponieważ według mnie jedną z piękniejszych rzeczy na świecie jest galopująca żyrafa. Biegnie szybko a wszystko wygląda jak w zwolnionym tempie.
Moi towarzysze podróży wymyślili sobie, że zawiozą mnie wzdłuż podnóża uskoku aż do gorących źródeł, czyli miejsca, w którym już blisko do wnętrza Ziemi. Zajęło nam to jednak sporo czasu, który poza tym, że nie poświęciłem na oglądanie zwierzaków - bo jakoś tak mało ich było po drodze, raptem kila bawołów - dał mi sposobność do zadumy nad tym, że znajduję się na dnie przyszłego oceanu, bardzo blisko jego szelfu. Chłopaki nabrali do butelki gorącej wody - nie potrafili mi wytłumaczyć po co, poza tym, że do domu. A ze szczelin wypływał prawie wrzątek, włożenie doń ręki nazwałbym moim nieprzemyślanym posunięciem.
Opuściwszy źródła skierowaliśmy się ku bramie parku po drodze spotykając coraz większe skupiska słoni, aż trafiliśmy na korek. Droga prowadziła niedaleko stoków wąwozu rzeki zasilającej jezioro Manyara, które były dość gęsto zalesione. Przechodziło tamtędy akurat spore stado słoni z młodymi. Najwygodniej im było iść drogą. Nie wspomnę, że nam i kilku innym autom też było po drodze po drodze. Wszyscy się zatrzymaliśmy, większość słoni przechodziła coś tam przegryzając tuż obok drogi. Ale znalazł się jeden bardziej wygodny. Ruszył między samochody. Stałem na przednim siedzeniu, czyli przed daszkiem, wystawało mnie z jeepa od pasa w górę. Oczywiście korzystałem z okazji, że słoni było tak dużo i tak blisko i robiłem mnóstwo zdjęć. A tym czasem słoń wygodny dotarł już do naszego auta i w pewnym, zaskakującym mnie, momencie zrównał się ze mną. Przyznam się, że zatkało mnie. Kilka ton o wiele wyższego ode mnie zwierza znalazło się zaledwie o metr. Bezwiednie opuściłem tylko aparat od oczu i stałem zaczarowany i bezradny aż usłyszałem szept zza kierownicy: seat down. Nie za szybko, ale zdecydowanie pozwoliłem nogom zrobić to, o co dawno się prosiły: ugiąłem je. Siadłem i przeczekałem aż szara skóra oddali się zza okna. Dotarło do mnie jak małe jest nasze auto. I jak może się łatwo i szybko przewrócić.
Wyjechaliśmy z parku do miasteczka na obiad. Podjechaliśmy gdzieś poza centrum w bocznej uliczce do jakiejś bardzo lokalnej jadłodajni. Ja miałem swój lunch pakiet ale chłopaki zamówili nyama choma z koziny i ugali, bo chciałem spróbować coś lokalnego. Było dobre. Ciekawostką było to, że zamówili danie po słonecznej stronie ulicy a jak powiedziałem, że chcę do cienia to kazali kucharzowi przynieść wszystko do knajpki po drugiej stronie ulicy gdzie sobie usiedliśmy w cieniu.
Przy okazji obiadu wywiązała się dyskusja na temat mojego dalszego planu podróży. Na dziś to ma być już koniec Manyara a jutro Tanganire. Od Polaków spotkanych na kampingu wiem, że Tanganire to przede wszystkim słonie. A tu jest jezioro. Szybka decyzja. Nie chcę jutro jechać do Tanganire. Jestem dzień do tyłu. Chcę dziś wrócić nad jezioro. Kończymy obiad i wracamy do parku. Chłopaki kombinują na bramie jak mogą. Teoretycznie powinienem zapłacić drugi raz za wstęp 50 $, pewnie mają tą kasę z biura, które mnie obsługuje, ale słyszę coś o zapomnianej lornetce itp. W końcu nie zapłacili ale wjeżdżamy. Praktycznie za darmo - tyle, że ja już kasę na to dałem. Gdzie ona?? Ale cóż i tak miałem dać, więc mi wszystko jedno kto czyje dzieci za to nakarmi lub wyśle do szkoły. Jedziemy nad jezioro. Jest koniec pory suchej, więc jest mało wody i brzeg od wody oddziela bardzo szeroki pas błota. Setki tysięcy flamingów rozmieszczonych wzdłuż przybrzeżnych płycizn mogę dobrze obserwować jedynie przez lornetkę. Autem podjechać bliżej się nie da. Natomiast stada żyraf i zebr chodzą po tej zaschniętej mazi. Wyjątkowo malowniczy obrazek dla fotografa. Szkoda tylko, że nawet na najwyższej rozdzielczości i przy max ogniskowej (300 mm) różowe ptaki i tak są mało wyraźne. Znów zatrzymujemy się przy jakimś budyneczku robiącym za wc. Korzystam z okazji i udaję się zdecydowanie w przeciwnym kierunku, czyli nad jezioro. Może te kilkadziesiąt metrów bliżej coś zmieni w podglądaniu flamingów. Zmieniło. Znalazłem dwóch Niemców. Z trudem, ponieważ ani ja po niemiecku ani oni po angielsku albo jeszcze lepiej po polsku nie mówiliśmy udaje im się wytłumaczyć, że potrzebuję zdjęcie na tle żyraf, jeziora i flamingów jednocześnie. Lew w tym momencie nieskazany. Podszedłem jeszcze bliżej żyraf i jeziora na tyle na ile pozwoliła mi rozwaga, zrobiłem kilka zdjęć i wróciłem do auta. Chłopcy byli trochę jakby zakłopotani moją nieobecnością. Poprosiłem ich o powrót nad hipopotamowe bajoro. Chętnie tam pojechali z dwóch powodów. Po pierwsze wiedzieli, że za płot nie przejdę, po drugie jest to miejsce, do którego zjeżdża się mnóstwo aut i mogli sobie poplotkować z innymi kierowcami. A ja miałem wolną rękę i lepsze niż rano oświetlenie. Chodziłem, więc wzdłuż płotu podglądając hipopotamy przez lornetkę i teleobiektyw naprzemiennie. Nad wodą było też mnóstwo rozmaitego ptactwa, z którego najbardziej spodobały mi się trenujące loty pelikany i bociany (tylko jakieś takie inne - żółtodziobe). Auta przyjeżdżały i odjeżdżały a ja się nie spieszyłem. Aż przyszli moi czarni koledzy z zapytaniem czy zmieniłem plany i mam zamiar spać w parku z hipciami? Rzeczywiście zrobiło się późno. Zaraz będzie zmierzch. Decyzja: jedziemy do Moshi. Póki widno chcę jeszcze coś za oknem zobaczyć. Szybko po plecak na kamping. Krótkie pożegnanie z Paulem, Aruszą i resztą. Oczywiście Paulo wyłudził ostatnie moje – legalne - dwa dolary w lokalnych szylingach jako obowiązkowy tip. Zostałem bez kasy. Znaczy mam, ale nie z tego rocznika, które Złe Mzimu akceptuje.
Ruszamy. Ostatni rzut oka na Great Rift Walley i jezioro Manyara tym razem o zachodzie słońca, doskonale oświetlone.
Mijamy wioski, miasteczka a nawet dzieci w obowiązkowych mundurkach wracających o tej porze ze szkoły poprzez busz do swoich wiosek. Gdzieś niedaleko wystają znad drzew głowy żyraf. Jeden z moich towarzyszy pokazuje mi przy drodze starego Masaja, kulawego idącego o jednej kuli. Mówi mi, że to bardzo szanowany człowiek Ma dwieście krów. A on mu zazdrości pięćdziesięciu żon. Tylko, dlaczego idzie sam? Poza tym, jeśli tak ma wyglądać właściciel haremu to ja dziękuję. Do czego człowieka może doprowadzić kobieta?? Za wzgórzem ukazuje się naszym oczom jego wioska. Rzeczywiście dość spora, skoro każda z żon ma swoją własną lepiankę. Szkoda, że już prawie ciemno, bo moglibyśmy tam zajrzeć na chwilę.
Jedziemy ciemną nocą. Większość aut ma wymontowaną lewą żarówkę. Po co świecić na pobocze jak trzeba tylko zaznaczyć swoją obecność na drodze? Czy możecie sobie wyobrazić czarną noc a w niej wijącą się czarną wstęgę czarnego asfaltu, po której idzie czarny murzyn? Ja nie wiem jak oni nikogo nie rozjechali przez te kilka godzin jazdy!!
Dojechaliśmy do Moshi około 23-ej. Dostałem jedynkę tym razem. Tym razem za pokój już nie płaci firma, ale dobrze, że podwieźli mnie do samego hostelu. Warto przy zakupie safari albo innych wycieczek zadbać o to by był w cenie również nocleg po imprezie. Co by było gdybym musiał teraz szukać jakiegoś hotelu? W tym czasie zdążyłem się wykąpać i zjeść kolację. Jutro mam się tu spotkać z chłopakami - jedziemy nad ocean.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (17)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zwiedził 10% świata (20 państw)
Zasoby: 122 wpisy122 247 komentarzy247 2456 zdjęć2456 24 pliki multimedialne24
 
Moje podróżewięcej
27.10.2014 - 14.11.2014
 
 
16.01.2011 - 16.02.2011