Zostałem obudzony przez jednego z tragarzy, który postawił mi przed namiotem miskę z ciepłą wodą. Sama przyjemność. Rześki poranek, ciepła woda do mycia. Na śniadanie owsianka i tosty z dżemem.
Bez pośpiechu ruszamy na trasę. Dziś znów tysiąc metrów pod górkę i sześć godzin na to. Kończy się las deszczowy a zaczyna się roślinność krzewiasta. Prawie wszystkie gałęzie drzew i krzaków zarośnięte mchami zwisającymi jak stare pajęczyny i spowite to wszystko mgłą bo przecież już jesteśmy w chmurach. Grupa się rozrywa, to znaczy pozostaję sam. Robi się cisza. Mijam coraz rzadszą roślinność otuloną białym mlekiem, z której chłoną wilgoć gęste włosy porostów. Atmosfera niczym z Tolkiena. Jest spokój, bezwietrznie, ale widać po krzewach, że czasem musi tu wiać z dołu do góry ponieważ wszystkie gałęzie nachylone są w stroną stoku a bardziej łyse, pozbawione liści od nawietrznej. Fantastycznie jest tak wędrować pośród ciszy i spokoju. Poza zasięgiem dźwięków i telefonów. Temperatura idealna na marsz, zwłaszcza, że w Polsce teraz jest -20 oC. Droga tak jak wczoraj nie wymagająca wysiłku. Zgłodniałem. Zatrzymałem się pod nawisem skalnym aby zjeść lunch pakiet, ale zaczepił mnie obcy murzyn mówiąc, że jeszcze z piętnaście minut marszu a będzie lepsze miejsce na jedzenie i odpoczynek. Rzeczywiście, większość ekip zatrzymała się po drugiej stronie nad nawisem nad grzbietem grani. Tak, że widoki były na dwie strony łącznie z widokiem na wierzchołek Kili. Chmury się rozeszły, słońce oświetliło łagodne stoki góry.
Nie wiadomo kiedy minęło sześć godzin marszu i znalazłem się w obozie Schira Camp . Namioty już stały. Tradycyjnie czekał na mnie pop corn i gorąca herbata. W oczekiwaniu na kolację najpierw podejrzałem kucharza jak przygotowuje świeżą rybę długości ponad pół metra a następnie pograłem z Hubertem w kółko i krzyżyk na pięć w linii. Nie wygrałem ani razu. Po kolacji poszedłem rozejrzeć się po obozowisku, na którym była z setka namiotów. Tym razem wszystkie stały na otwartej przestrzeni. Widać było gdzie są większe grupy, bo tam gromadzili się tragarze i dawali koncerty w swahili a capella. Zmierzch szybko zapada. O dwudziestej już śpię.