Okazało się, że bagaże dotarły razem z nami. Nawet mój śpiwór, choć dopięty do plecaka Huberta. Dobra rada: mocujcie lepiej niż ja lub włóżcie do środka. Na Kili bez śpiwora (puchowego) nie dałbym rady.
Problem pierwszy. Wiedziałem, że mam wziąć dolary z dużymi głowami. Ale tym czarnym palantom to nie wystarczy. Złe Mzimu mówi im, że muszą być kolorowe i wydane po 2006 roku. No i zonk. Nie mam czym zapłacić za wizę 25 $. Hubert pożycza mi nową stówkę. Kilka papierków i można zacząć afrykańską przygodę. Jesteśmy w Nairobi 12 godzin później – tylko. Zaraz po przejściu imigration Patryk zauważa budkę tourist office. Chce kupić trekking. Z trudem z Hubertem powstrzymujemy go od tego zamiaru. My nie jesteśmy tak bogaci. Według moich informacji w Moshi będzie najtaniej. Wychodzimy. Taksi do centrum – chcą 20 $. Bierzemy – to po 20 zł na łeb, mówi Patryk. Ale ja wolałbym autobusem lub daladala. Idziemy się rozejrzeć. Natykamy się na Murzyna a raczej to on nas wyłowił. Proponuje prywatne auto za 15 $. Dalej chcę oponować ale widzę, że nie wygram z godzinami spędzonymi w podróży. Kenedy wiezie nas do hotelu. Po drodze widoki na dość chaotyczne Nairobi. Uliczny handel, wszechobecni czarni, duży ruch. Ale pierwsze wrażenie pozytywne. Może dlatego, że przeskok z -15 oC do +25 oC tak na mnie podziałał. W hotelu Patryk bierze dwójkę dla siebie i Huberta i jedynkę dla mnie. Protestuję dość ostro, że nie mam zamiaru przepłacać i skoro nie chce trójki to ja idę do dwójki. Przekonuje mnie argumentem, że koszty podzielimy równo na trzech. Mina Huberta: bezcenna. Kenedy czeka na recepcji. Będzie nam „przewodnikował”. Po jakże odświeżającej kąpieli jedziemy na kolację. Do tej pory żywiłem się w samolotach i bułkami z Polski. Przewodnik zawozi nas do typowej dla lokalsów knajpy. Gościu za kratami przyjmuje zamówienia. Biorę rybę i ugali. Dobre ale mało. Kenedy przynosi cztery piwa – na nasz koszt. Później na miasto. Chłopaki szukają apteki i malarone, ja banku. W aptekach nie ma nic na malarię – zwiedziliśmy pięć. Banki nie chcą wymienić mi kasy. Kenedy wymyślił kasyno. Tu wymieniają mi „starą” stówę. Pewnie z tą myślą, że i tak u n ich wszystko zostawię. Zawiedli się. I zdjęć nie pozwolili robić… Po powrocie do hotelu czeka na nas w recepcji przedstawiciel biura podróży poleconego przez Kenedy’ego. Przy piwku trwają twarde negocjacje dotyczące trekkingu na Kili. Ustalamy nawet takie szczegóły jak ile butelek wody mineralnej wezmą dla nas tragarze. Wpłacamy zaliczkę po 100$.
Przed wyjazdem , przez internet, ustalałem z chłopakami jakiś plan na wyjazd. Chciałem najpierw ze dwa dni safari w celach ocieplenia organizmu po zimie, następnie wejście na Kili i ocean. Zostałem przegłosowany. Najpierw trekking. Tutaj na miejscu okazało się, że chłopaki nie są w ogóle zainteresowani zwierzakami. Dlatego zarezerwowałem 3 dni safari tylko dla siebie. Przez cały czas negocjacji Hubert próbuje nawiązać kontakt internetowy z jakimś biurem w Moshi, z którym kontaktował się już z Polski. Ale szło ciężko.
Po negocjacjach zapraszam chłopaków do pokoju na drinka (trzeba zapobiegawczo po lokalnej kolacji). Wypili i poszli. Są zmęczeni podróżą. Pogadamy później. Jakoś to będzie.