Rano zacząłem od pakowania się. Przygotowując ubranka na drogę z Wa-wy do domu zorientowałem się, że nie mam adidasów. Zawsze sprawdzałem każdy pokój przed check-outem ze dwa razy czy aby wszystko wziąłem. Buty trudno by mi było przeoczyć. Więc wniosek jeden, w którymś z hoteli od Waranasi do Deli kradną z zamkniętych pokoi. Jak sobie pomyślałem, że będę wracał przez pół Polski do domu zimą w sandałach to natychmiast pojechałem na Chandni Chowk po coś bardziej zakrytego od sandałów. I kupiłem również adidasy ale tańsze od moich 20 razy. ;-) Oraz parę innych rzeczy przy okazji. I tu dobra rada. Chciałem być mądry i wygodny i odłożyłem zakup pamiątek na koniec. Błąd. Deli jest zbyt chaotyczne, rozległe i komercyjne żeby robić tu porządne pamiątki z podróży. Warto jednak lekkie pamiątki kupować w trasie. Dobrze, że mam malarstwo miniaturowe z Udaipuru, chusty z Śilipgram, talerz z Agry oraz sandałowe naszyjniki i jedwab z Waranasi.
Wróciłem szybko, żeby dokończyć pakowanie, umyć się przed podróżą, wyprowadzić się z pokoju ( nie z hotelu) i zdążyć na dawno umówione spotkanie z Geminusem śledzącym mnie użytkownikiem geoblogu. Odsiedziałem obowiązkowe dwa kwadranse studenckie i wróciłem do hotelu, bo nikt się nie zjawił.
Po wczorajszym „zamiataniu” ulicznych garkuchni bogini Kali raczyła obdarzyć mnie swą zemstą. Za co?? Dlatego też trzymałem się blisko hotelu i znajomych knajpek ze znajomymi kibelkami. Po jednej takiej wizycie w moim byłym już hotelu siadłem sobie w lobby i zacząłem się zastanawiać nad trendami grawitującymi ku wyalienowaniu względnie integracji populacji adekwatnie do archetypów oraz nad tym co zrobić z resztą czasu pozostałego do odlotu odwrotnie proporcjonalnego do odległości od znajomych kibelków. Gdy nagle z nikąd spadł na mnie Geminus. Otóż okazało się, że spóźnił im się im samolot i dlatego nie przyszedł na spotkanie na New Delhi. Ale za to zameldowali się w pokoju opuszczonym przeze mnie. No i zaraz zaprosił mnie na piwo. A później to już poszło z górki. Poznałem prawie całą 8-osobową grupę, która miała przed sobą trzy tygodnie w Indiach.W tym trzeciego goeblogowicza: Bogmar'a. Zjedliśmy razem obiad, czym już do reszty rozgniewałem boginię Kali. Poimprezowaliśmy do 21ej i musiałem obrać kierunek port lotniczy I. Ghandi . Nie bardzo miałem ochotę na targi a za to byłem posiadaczem kilkuset rupii więc wziąłem rikszę na lotnisko za 220 rp. Jechałem prawie pół godzimy. Nowe lotnisko prezentuje się pięknie. Jest olbrzymie. Pod bramki dowożą meleksami. Ale wyjechać z Indii to ostatni egzamin z cierpliwości. Urzędas sprawdzający paszporty oglądał wszystko dookoła tak dokładnie jakby pierwszy raz był na tym lotnisku a dopiero na koniec zostawiał sobie paszport wylatującego. Jeśli nie chcecie trenować cierpliwości to wybierajcie kolejki, w których przed wami będzie jak najmniej Hindusów bo oni zabierają urzędasom bardzo dużo czasu.
Aerofłot wypisywał karty pokładowe ręcznie. Pod bramką byłem na 2 minuty przed odlotem. Odlot poczekał na wszystkich i dlatego w Moskwie spóźniłem się na przesiadkę 17 minut...