Pobudka dość wczesna ale po 6 godz. sprawiedliwego snu. Zimna woda do mycia, gorąca kawa do picia, Na ulicy jeszcze nie ma co kupić – nawet inne hotele nie podają jeszcze śniadań. W Aguas C. niektóre hotele podają już od 4-ej. Ale świeże bułki można chodniku już kupić. Bus po nas spóźnił się trochę ponad 30 minut ale już przywykłem do takiego zbierania przed imprezą.
W busie Chilijczyk, Argentyńczyk i 4 Australijczyków oraz guide Julio i kierowca. Wyjechaliśmy poza miasto w Kordylierę La Paz na przełęcz La Cumbre wysokości 4725 m. npm.
Tam dojechał jeszcze jeden bus, dostaliśmy kawę, herbatę i bułeczki. Krótka instrukcja jak się zachowywać na drodze, jak trzymać kierownicę, jak używać przerzutek i zabieramy się za ubieranie. Kontrola wysokości siodełka i najważniejsze: hamulce!! Kilka kółek po parkingu i wyjazd na trasę poprzedzony kilkukrotną prośbą o ostrożną jazdę gdyż pierwszy odcinek biegnie po asfaltowej, głównej drodze a „boliwijscy kierowcy są krejzi”.
Zaczęło się! Planując podróż do Peru kupiłem sobie mapę – jak zwykle przed każdym wyjazdem. Poczytałem w przewodnikach co bym chciał zobaczyć i przełożyłem na mapę aby uściślić trasę. I tak oglądając tą mapę zobaczyłem napis Yungas Deth Road. Coś tam mi błysnęło w głowie, włączyłem stare marzenia, później internet i już wiedziałem, że MUSZĘ zahaczyć o Boliwię – bo to całkiem niedaleko od Titicaca. I już wiedziałem, że Casablanka na moją pięćdziesiątkę to mało. PRZEJADĘ SIĘ ROWEREM PO RUTA DELLA MUERTE czyli boliwijskiej drodze śmierci.
YES
YES
YES
Najpierw kilkanaście km w dół po dobrej drodze z fantastycznymi widokami na Kordyliery. Prędkość ekscytująca – wyprzedziliśmy nawet ciężarówkę. Minęliśmy punkt kontroli antynarkotykowej ( u nas to chyba byłoby antydopingowej ) bez zatrzymywania się. Ale po co skoro nikt nawet nie pytał o ubezpieczenie?
Pierwszy postój przed tunelem bo trzeba go ominąć bokiem czyli pierwszy kontakt z kamienistą drogą. I za chwilę dojazd do punktu żywieniowego gdzie trzeba zapłacić 25bs za wjazd na drogę śmierci. Tutaj też śniadanie. Bułki, ser, szynka, napoje (zimne), jogurt, ciastka – nie brakło nikomu do syta. Część wypraw stąd rusza dalej 8 km pod górkę ale nas zawieźli po prostu na początek starej drogi ponieważ była mgła a raczej jechaliśmy w chmurach.
Tutaj jeszcze raz przypomnienie o hamulcach i o ostrożności oraz , że od tej pory obowiązuje ruch lewostronny. Wziął się on stąd, że kiedyś gdy jeszcze nie było nowej drogi (którą wrócimy busem) jadący pod górę mieli pierwszeństwo a ustępować im musieli ci co mieli przepaść po lewej stronie auta. Czyli, żeby kierowca widział ile ma jeszcze CENTYMETRÓW życia. Teraz tylko sporadycznie zdarza się jakieś auto na drodze – niemniej trzeba uważać.
Zaczął się właściwy zjazd – szkoda tylko, że bez widoków bo w chmurach. Zresztą przewodnik powiedział, żeby się raczej nie rozglądać dookoła tylko patrzeć na drogę. A ja przyjechałem tu napatrzeć się na przepaście. Na szczęście drugi etap był już bez chmur – widoki fantastyczne. Tylko chłonąć – co nie pozwalało rozwinąć dobrej prędkości.
Impreza jest tak zorganizowana, że co kilkanaście km jest przerwa np. na przebranie się – busy jadą z naszym cały sprzętem ( nie pozwolili nawet zabrać ze sobą ifonów) – można wtedy coś pozmieniać ew. odpocząć.
W następnym etapie postanowiłem odpuścić widokom a zająć się prędkością. Co prawda już co bardziej niebezpieczne zakręty zostały uzbrojone w barierki. Ale są chyba po to aby rower został na drodze. ROWER!!. Nie powiem, że nie było wreszcie adrenaliny, zwłaszcza jak mija się o centymetry kawałek drogi wypłukany przez wodę. EXTRA!!!!
Następny odcinek mało stromy znów służył do podziwiania widoków i… przyrody. Dostrzegałem nawet fantastycznie mieniące się w słońcu mariposy – jak tu mówią.
Ostatni odcinek kilku wariatów na czele z przewodnikiem poświęciło na wyścig życia. Co prawda nie było już niebezpiecznie wysokich przepaści ale prędkość było szalona. Wystartowałem trzeci – dojechałem czwarty. Gdyby nie było zakrętów w prawo, które mnie coś wyrzucały z trasy a był jakiś podjazd nie dał bym się wyprzedzić. Ale nie o to chodzi kto był najlepszy (Marzena dojechała pierwsza wśród dziewczyn a nawet wyprzedziła niektórych chłopaków) tylko o dobrą zabawę. Na mecie dostaliśmy wszyscy (14 osób) koszulki firmowe i pojechaliśmy busami do hotelu w Coroico wymyć się , najeść i zrelaksować w basenie. Powrót zajął kilka godzin.
Było superowo a Marzena, która od Polski do dzisiejszego rana miała opory przed uczestnictwem w szaleństwie już jest też zadowolona. Dziękuję Ci za towarzystwo.