Rano po śniadanku zdążyliśmy się spakować do auta gdy nadjechał traktorem na chyba swoje pole jakiś Grek.Najwidoczniej z zamiarem wystawienia rachunku za nocleg bo po co jak pole puste? Ale za późno mu donieśli, że widać namiot. Minęliśmy się "w bramie". Nie chodzi o kilka euro ale przy takim spotkaniu nie wiadomo kto lepiej w końcu będzie udawał Greka.
A tak a propos udawania Greka. Gdy dojechaliśmy do granicy albańskiej jak zwykle poproszono o paszporty i dowód rejestracyjny.
Ale dociekliwy pogranicznik zaczął się dopytywać gdzie jest właściciel auta - bo auto nie na mnie zarejestrowane. No i zaczęły się rozmowy. On, że muszę mieć pozwolenie właściciela na wywóz auta poza unię a ja, że z Węgier już raz wywiozłem auto poza Unię i nie było problemów. On, że chce na piśmie i już.
-No to jak?
-Faksem.
-Kto teraz w Polsce się bawi faksem? Może być mail?
-Może.
-To udostępnijcie nam komputer.
-Owszem.
Przejechałem za szlaban bo kolejka się za mną zrobiła i zaparkowałem w strefie neutralnej. Komp. oczywiście udostępnili ale... z czcionką grecką. Podłączyłbym swój ale potrzebuję dojście. Przeganiają nas z pomieszczenia do pomieszczenia. Zmieniają się osoby nami zainteresowani. Grecki bałagan i zamieszanie. W końcu po dwóch godzinach chcę od nich nasze paszporty i mówię, że wracamy do Grecji w spokoju znaleźć możliwość porozumienia się z Polską.
Oddają.
Nie ma dowodu rejestracyjnego.
On nie ma. Szukają.
Znów zamieszanie. Zginął.
Oddajcie i wracamy.
No nie ma.
Idziemy do auta a wy szukajcie. Po wejściu do auta: dowód na szybie w środku od kierowcy.
Kiedy? Nikt nie pamięta.
Do tłumaczki: co DOKŁADNIE powiedział jak dawał paszporty?
Po angielsku: następnym razem będziecie rozsądniejsi.
Na dwa sposoby można to zrozumieć. W tą albo z powrotem. Ja z natury biorę życie od lepszej strony i zamiast zawrócić do Grecji skręt w stronę granicy albańskiej. W końcu byłem już za szlabanem. To tylko kilkaset metrów. Żadnych syren i niebieskich świateł. Ale przed albańskim szlabanem 6 aut. To aż 6 minut. Bardzo długich, tym bardziej, że za mną się nikt nie ustawiał. W końcu kolej na nas. To samo co u Greków ale normalnie. Witamy w Albanii. Ha! po raz trzeci.
A za granicą niespodzianka. Droga o wiele lepsza od greckiej. Prawie jak autostrada. Aż żal zjeżdżać ale jakieś 12 km w głąb krętych fatalnych dróg znajduje się cerkiew Matki Bożej we wsi Labowa e Krykit (Labowa od Krzyża - bo podobno w cerkwi jest drzazga z Krzyża Świętego). Nad wejściem do cerkwi widnieje data 554. Z tego roku są główne ściany świątyni. Wychodzi, że jest najstarsza w Albanii. Miły pan jakby kościelny, w miarę komunikatywny jak na kogoś kto tylko po albańsku mówi otworzył nam drzwi i pokazał różne zakamarki. Weszliśmy na chór, poza ikonostas gdzie odkrył i pozwolił przejrzeć mszały. I wcale mu się nie spieszyło tak jak i nam. Tylko my i ikony, rzeźby, freski. I ten zapach. Zapach historii. Historii Albanii, Kościoła prawosławnego ale każdego wiernego z tej wioski.
Po południu dotarliśmy do miasta-muzeum w 2005 wpisanego na listę UNESCO Gjirokastër. Na głównym placu miasta wyhaczył nas gościu od hotelu. Z 20€ za osobę zszedł po krótkich negocjacjach ( chyba nie chciał być zagadany na śmierć przez trzy kobiety) do 10 i dorzucił jeszcze śniadanie.
Miasto ma klimat - tylko trzeba go odnaleźć. Ja znalazłem i delektowałem się nim przez 7 godzin aż do albańskiej kolacji z albańskim winem w knajpce przy głównej ulicy na chodniku szerokości stołu dwuosobowego.