Wstałem dość wcześnie, ale wyspany. Od mojego namiotu do krawędzi Wielkiej Doliny Ryftowej jest z 10 metrów, więc pierwsze kroki skierowałem w tamtą stronę. Słońce właśnie wstawało nad Rowem. Cóż za fantastyczne widoki!! Olbrzymia przestrzeń to coś, co kocham. Właśnie to daje mi poczucie wolności. A sześćset metrów poniżej widok na skraj PN Manyara. Drzewa, rzeczka do której na zmianę przychodzą słonie, jakieś antylopy i bawoły. I stoi sobie też tam żyrafa. Widać wioski a w oddali jezioro. Robię zdjęcia oczywiście. Siedzę na wiklinowym krześle i patrzę jak Afryka się budzi. Zjawił się jakiś turysta. Wymieniliśmy grzecznościowe good morning. Zrobił kilka zdjęć i sobie poszedł. Za kilka minut zjawił się następny. Good morning - good morning. Zrobił zdjęcie i poszedł. Później to samo z jakąś kobietą. Wszyscy szybko pstryk i odchodzą. Spieszą się, a ja siedzę i oglądam świt nad Wielką Doliną Ryftową. Śniadanie dopiero o ósmej. Gdy słonko zaczęło mi dobrze dawać po oczach poszedłem do łazienki i na śniadanie. Po drodze zauważyłem, że z tą trójka fotografów jest jeszcze czworo innych białych i dwóch czarnych, którzy pakują się do jednego jeepa i odjeżdżają. Zjadłem śniadanie - zupełnie podobne jak na Kili - czyli angielskie. Do dziesiątej jeszcze trochę czasu, więc znów poszedłem nad Rów. Żyrafa była mniej więcej w tym samym miejscu. Innych zwierzaków nie widziałem. Wziąłem, tym razem, lornetkę. Ech! Sawietskaja rabota. Żadna chińszczyzna. Mam ją z czasów jak masowo Ruscy do Polski zwozili co się dało i sprzedawali za grosze. Powiększa 10x50 . Na początku stwierdziłem, że żyrafa żyje. Później obejrzałem jezioro oraz wioskę. Dziwne wrażenie. Tutaj chodzą słonie i bawoły, dalej trochę drzew, następnie plantacja bananów i wioska. Kaine granze oraz płotów. Świat zwierząt styka się ze światem ludzi. Pola z sawanną. Zastanawiam się jak daleko posunęliby się ludzie gdyby nie park narodowy. Siedzę sobie na tym wiklinowo-drewnianym krześle i kojarzy mi się to z kolonializmem. Siedzi taki białas i patrzy na Afrykę. Tylko mu fajki brakuje.
Zbliża się dziesiąta. Idę do świetlico-jadalni. Żadne auto jeszcze nie przyjechało. Czekam. Jest 10.30 ale to Afryka - tu czas płynie inaczej. O jedenastej zaczynam szukać Paula. Coś mętnie tłumaczy żebym czekał. Doczekałem w ten sposób do obiadu. Zacząłem się niecierpliwić. Nie będę tu przytruwał o tym jak cały dzień męczyłem chłopaka, który w końcu dał mi telefon żebym porozmawiał z Mr Dullahem. Ten z kolei mówił coś, że ciężko o ekipę na wyjazd, że pieniądze, żebym czekał. No i doczekałem wieczoru fotografując wszystko co było możliwe nad Rowem, na kampingu i w okolicach. Doczekałem pory kolacji patrząc jak się rodzi nowy ocean. Gdy poszedłem do kempingowej restauracji było już tam sporo ludzi, między innymi ta grupa, z którą na raty witałem się rano. W pewnym momencie przez gwar restauracyjny dotarły do mnie strzępki polskiej mowy. Wsłuchując się podszedłem bliżej znanych z porannego widzenia. Mówili po polsku.
-Przepraszam, czy mógłbym siąść bliżej i posłuchać polskiej mowy?
- Ale spotkanie! Siadaj z nami.
Poszedłem przynieść swoją kolację. Okazało się, że jest to grupa luźnych znajomych z całej Polski w ilości około 20 osób, z których co rok skrzykuje się kilkoro i wyruszają w świat. Tym razem było ich siedmioro. Wynajęli jeepa z kierowcą i kucharzem i przejeżdżają Tanzanię od Zanzibaru po Serengeti. Dziś oglądali Ngorongoro a wczoraj Tarangire NP. Nie omieszkali poczęstować mnie odkażaczem ;)
Na zdrowie.
Opowiedziałem im co ja tu robię. Nie bardzo chcieli uwierzyć, że jestem sam. Ale jak śpiewał Kaczmarski: „ jest wódka, jest tłumacz - przy niej mów co chcesz”. Jeden z nich mówiący lepiej ode mnie po angielsku zaoferował się, że jeszcze raz zadzwoni do Mr Dullaha. Dorwałem Paula, dał jedną ze swoich komórek. Okazało się, że nie mogą znaleźć chętnych na wyjazd z Moshi do Manyara a dla mnie jednego nie opłaca im się wysyłać jeepa. Mam czekać. A jutro pójdę z Paulem n walking safari. Posiedziałem jeszcze z Polakami kilka godzin oglądając ich zdjęcia z dotychczasowych podróży - nie tylko po Tanzanii. Ciekawostka: mają kucharza, który im gotuje robiąc zakupy na bieżąco - nie korzystali z kuchni campingu tak jak ja. Ale głównym zadaniem kucharza było dbanie o to aby lodówka, którą ze sobą wozili w jeepie była zawsze pełna zimnego piwa. Dobranoc. Jakoś to będzie.