Noc była zimna. Spałem we wszystkim co miałem. Nie zmarzłem, ale nos w śpiworze. A ranek złożony z samych przyjemności. Wyspałem się, miska ciepłej wody dodaje humoru. Chmury się jeszcze nie pojawiły i Kili pasie mnie fantastycznymi widokami. Śniadanie „na tarasie”. Kawa, herbata, kakao, czekolada. Co kto lubi.
Dziś 1000 metrów podejścia. Już widać którędy będziemy szli, bo po stoku pełzną ludzkie mrówki. Można wybrać dwa warianty trasy: krótką stromą lub dłuższą łagodną. Dzielimy się. Wybieram dłuższą – będzie więcej do fotografowania – i mniej się zmęczę. Dzisiejsza trasa jest zdecydowanie najciekawsza. Różnorakie podejścia, od płaskich ścieżek do miejsc, w których muszę użyć obu rąk. Kilka zejść i podejść. Zdarza się czekać w kolejce na przejście bardziej trudnego odcinka.Roślinność też dość zróżnicowana. Pierwsza połowa dnia to przejście wysokiego grzbietu, druga to dość długi płaski odcinek z ostra końcówką podejścia na Barafu Camp. Tym razem obozowisko położone jest jedynie wśród kamieni. Zakrawa na cud znalezienie miejsca pod namiot a tym bardziej na kilkadziesiąt namiotów. Ale oni (czarni) mają to już przećwiczone. Zdążyłem być w obozie zanim dotarł mój bagaż i jestem świadkiem jak stawiają mój namiot. Niedługo zaraz kolacja i spanie bo w nocy wyruszamy. Udaje się przesunąć moment wyjścia z godziny 0.00 na 0.30