Rankiem po dość wypasionym śniadaniu (B&B) zajechała po nas taksówka, która zawiozła nas na autobus do Moshi. Butelka coli na drogę i ruszamy ku przygodzie. A przygoda zaczęła się na granicy z Tanzanią. Mają tu to samo złe Mzimu co na lotnisku w Nairobi. Znów Hubert ratuje mi dupę. Następna stówka z dużą kolorową głową pozwala strażnikowi wbić mi wizę tanzańską za 50 $ - dostaję nawet resztę w ładnej pięćdziesięciodolarówce. Na granicy straszne zamieszanie. Handel kwitnie. Wszyscy wszystkim. Nawet nie zauważyłem kiedy na ręce miałem jakąś metalową bransoletkę, za którą jakaś kobieta żądała dość wiele. Zdjąłem ją i chciałem oddać – nie chciała jej z powrotem tylko żądała kasy. Nie miałem czasu na przegadywanie się i po prostu upuściłem cenne rękodzieło na ulicę. Zadziałało. Szybko i skutecznie.
Po ośmiu godzinach jazdy poprzez sawannę i kilka miejscowości docieramy do zarezerwowanego dla nas hotelu w Moshi. Tylko, że tu nikt nic o nas nie wie. Po kilku telefonach do Kenedy’ego w których uspakajał nas i recepcję, że zaraz wszystko się wyjaśni, jego numer zamilkł. Miałem nadzieję, że niebawem (mają wszakże tu czas afrykański) wszystko naprawdę się wyjaśni. Chłopaki nie. Hubert dzwoni do owego biura, z którym miał kontakt z Polski. Za pół godziny, podczas której nic się nie wyjaśniło zajechał po nas sam szef owego biura Mr Dullah. Zawiózł nas do innego hotelu (szkoda bo w tym był basen), krótkie negocjacje. Jutro ruszamy, ale jutro też płacimy. 900 $ za sześć dni trekkingu drogą Machame. Kolację zapłacił Mr Dullah. Poszliśmy spać. Chłopaki w dwójce z łazienką. Mi się „dostała” czwórka bez łazienki, ale spałem sam. Nie chcieli drinka ani pogadać. Jakoś to będzie.