Wstałem wcześnie - o 7.30. Samotne śniadanie na tarasie, bo cały hotel jeszcze śpi. Wstawało tylko słonko – nad smogiem. Wiele kuchni opalanych jest tu drewnem ale głównym powodem są spaliny oraz to, że jest mnóstwo – szczególnie rano – ognisk, w których spalają śmieci rzucane pod nogi przez cały dzień. A plastików używają mnóstwo. Zacząłem dzień jajcarsko tzn od jajecznicy, której mi było mało więc zamówiłem jeszcze dwa jajka na twardo. Do tego tosty i cappuccino oraz espresso. A co – tu jest dobra kawa (znaczy w tym hotelu). Śniadanie 250 rp.
Ruszyliśmy na zwiedzanie. Po drodze oczywiście zaczęły się błękitne zabudowania i inne uliczne ciekawostki. Przy forcie drobne nieporozumienie, co i w jakiej kolejności oglądamy. Ustąpiłem, ponieważ jeszcze tu nigdy nie byłem i wszystko co zobaczę i tak będzie ciekawe.
Zaczęliśmy od Dżaswant Thada grobowca Dżaswant Singha II maharadży Dżodpuru. Bardzo spokojne miejsce oddalone 10 minut piechotką od bramy fortu. Cenotaf zbudowany jest z mlecznobiałego marmuru a chyba właściwie z alabastru, bo wewnątrz bardzo efektownie było widać jak przez ściany przebija się słońce. Jak zwykle ten typ budowli okazał się być najciekawszym tematem do fotografowania. Całość robi bardzo miłe wrażenie. Co rzadko spotykane położona jest w zadbanym ogrodzie. Dobry widok na fort. Wstęp z opłatą za foto 50 rp.
Powrót do głównej atrakcji – pieszo, mimo natrętnych rikszarzy. Chcieli jedyne już 10 rp.
Wstęp do fortu 300 rp. W tym opłata za foto i przewodnik audio. Wziąłem po włosku, gdyż więcej zrozumiem w tym niż w pozostałych, które tu oferują. Dobra rzecz, gdyż pozwala zwrócić uwagę na drobne szczegóły. Zwiedzanie zajęło mi prawie 4 godziny ale można tego nawet nie zauważyć. Naprawdę rzecz warta obejrzenia. Do tego widok na błękitne miasto: gartis. Fort stoi na 120 metrowym wzniesieniu. Wchodzi się do niego przez sześć bram. Przy ostatniej widać odciski dłoni na murze. Jest to pamiątka ostatniego królewskiego sati ( samospalenia się wdów) żon maharadży Man Singha z 1843 r. Anglicy zakazali tego zwyczaju w 1829 roku. Ale tradycje w tym narodzie są wielkie.
Z fortu prosto na obiad. Do pierwszej napotkanej restauracji. Przy forcie z widokiem na miasto. I nawet dobrze (no nie do końca, jak się później okazało) trafiliśmy bo dają kurczaka. Zamówiłem na sposób shahi (czasem bywa tu loteria bo nawet jak próbują wytłumaczyć jak jest zrobione to i tak nie wiadomo o co chodzi) i trafiłem bardzo smacznie. Kawałki kurczaka – z kośćmi – w gęstym sosie pływały w misce jak w zupie. Do tego sałatka pomidorowo-cebulowa i pepsi. Wszystko 260 rp. Po obiadku przeszliśmy jedynie kilkadziesiąt metrów a już zaczepił nas „numizmatyk”.
- Skąd jesteście?
- Z Polski.
- Macie jakieś polskie pieniądze?
- Tak.
- Bo ja mam 100 000 zł.
- A ja tylko 100 zł.
- Pokażę wam.
Wyjął album z walutami całego świata i pokazał nasze 100 tys. z przed denominacji.
- To już nie jest ważne.
- Ale mam inne.
I wyciągnął 10 PLN
- A to ile jest warte?
- 3 dolary ponad, 140 rupi.
- A macie może banknot 5 $, bo mi brakuje do kolekcji.
- Mamy.
- Chcecie zobaczyć książkę mojej restauracji?? Są wpisy po polsku.
- Nie.
- Ale zobaczcie.
Popatrzyliśmy, był wpis, że ma „zimne piffko”.
Załapał: - Piffko?? Tylko 110 rupii. Zamienimy się. Wy mi 5 $, ja wam 10 PLN i piffko.
Skończyło się to mieszanie tym, że on został właścicielem 5 $, pozostawił sobie 10 PLN a my dostaliśmy 2 piwa i resztę w rupiach.
Tu muszę powrócić do obiadu. Bo jak słusznie ktoś już napisał na necie: „nie pytaj czy, tylko
kiedy dopadnie cię sraczka w Indiach”. Kibelek na dachu też mają.
I tak w niepewnych krokach ruszyłem w stronę hotelu bacznie rozglądając się za obiektami godnymi oka fotografa i jeszcze baczniej za knajpkami, w których muszą być kibelki. Po drodze do hotelu zwiedziłem jeszcze jeden dach. A trzeba przyznać, że pięć pięter w tym stanie to wyzwanie.
Znalazłem internet z WiFi ale jak się zalogowałem to w połowie miasta brakło prądu. Akurat w mojej. I bez kolacji – z wiadomych względów – na autobus.
Ekstremum piąte. Nocne sypialne autobusy. Masakra. Połączcie (jak możecie ) styl jazdy tych oszołomów, stan dróg, święte krowy, długość leżanki za małej o 5 cm w stosunku do mojego wzrostu (nie potrzeb), trąbienie klaksonem, brud i duży plecak. Nie liczyłem na to, że się wyśpię, ale że trochę podrzemię to tak. A tu cała noc prawie zeszła mi na przewidywaniu jak mogę jeszcze podskoczyć na tym wyrku. Myślałem, że mam bogatą wyobraźnię a tu takie zaskoczenie. Będę unikał takiego transportu choć nie mówię kategoryczni nie.
Odjazd był po 22ej, przyjazd o 5, jeszcze po ciemku. Koszt 270 rp – zamówiony w hotelu. Riksza na autobus 50 rp.