Pustynia powitała mnie wschodzącym słonkiem świecącym prosto w oczy i chłodem. Księżyc, który późno w nocy się pokazał też jeszcze był na niebie. Poszedłem robić zdjęcia wschodu (późnego) i… szukać odludnych zarośli. Podwójna dawka ostrego thali okazała się ponad możliwości tolerancyjne mojego przewodu pokarmowego. Ale źle nie było.
Na śniadanie owsianka tylko, że bez łyżki. Okazało się, że można ją jeść przy pomocy tostów.
Tak to bywa. Człowiek niby się przygotuje do wyjazdu, ale jak dojdzie co do czego to klapa. Moja łyżka została w dużym plecaku w depozycie w hotelu. Tak samo jak kawa, której tu na pustyni po prostu nie robią.
No i ruszyliśmy w drogę powrotną. Tym razem w stronę wschodzącego słońca. Po jakimś czasie dotarliśmy do nędznej osady ludzi mieszkających na pustyni. Kilka kamieni i patyków posklejanych łajnem stanowiło ich siedziby. Z daleka już wybiegły do nas dzieci i można było słychać czacza, czacza. No i oczywiście: foto, rupis itp. Słyszałem wiele o żebrzących dzieciach ale w miastach to jakby tego wcale nie było w porównaniu z tym. Ledwo zeszliśmy z wielbłądów a już się znalazł zespół mocno folklorystyczno-regionalny, który po zobaczeniu w naszych rękach banknotów bardzo szybko zamilkł. Czyżby się obrazili?? Ależ skąd. Każdy po prostu chciał dostać tą kasę. Ale zdjęcia zdążyłem zrobić. Później przy fotografowaniu wioski pozbyłem się reszty wszelakich drobnych. Dobrze, że nadciągnęła następna „karawana” to się trochę od dzieciaków uwolniłem i mogłem porobić swobodnie bez wiszących u rękawa kika zdjęć.