Chacha (czacza) po hindusku znaczy wujek. Ale chłopak młody – Hindus, z żoną Angielką prowadzą czteropokojowy guest hous za śmieszne pieniądze. Tylko lokalizacja nie najlepsza, bo przy głównej drodze a te wariaty trąbią całe życie. W nocy też. Dobra –też tania –kuchnia wegetariańska. Ale to niejako pod przymusem okoliczności. Byliście kiedyś w mieście, w którym nie wolno spożywać mięsa? Ani nawet jajek?? Wczoraj na kolację zjadłem kitchidi – jedno ze specjalności ChaCha’s Garden. Danie na bazie grochu z ryżem, pomidorami, zasmażaną cebulką i rodzynkami. Do tego miseczka kwaśnego jogurtu –psującego zresztą smak ciepłego dania.
Rano na śniadanie dwie kawy –parzone czyli lepsze już od podawanych tu wszędzie rozpuszczalnych i naleśnik z dżemem własnej roboty.
Następnie nad święte jezioro. Istnieje tu wiele zakazów i nakazów z powodów religijnych. Poza tym, że tu sami wegetarianie to np. po gathach (schodach prowadzących do wody) można tylko na boso (nawet nie w skarpetach)i nie wolno robić zdjęć kąpiącym się ( znaczy zażywającym rytualnych kąpieli) ani nawet trzymać dziewczyny za rękę. To tu Brahma szukał miejsca na Ziemi gdzie miał poślubić boginię Sawitri. Gdy nad tym rozmyślał upuścił na Ziemię trzy kwiatki lotosu. Jeden z nich upadł tu niedaleko mnie dając początek jednemu z trzech świętych źródeł. I właśnie tu Brahma postanowił wziąć ślub. Hindusi wierzą, że trzy kolejne dni ablucji pozwolą im na zupełne oczyszczenie. Zjeżdżają tu z całych Indii. Przyjeżdżają tu również dlatego, że jest tu jedyna w całych Indiach świątynia poświęcona Brahmie. Oczywiście zobaczyłem tylko ją wewnątrz – po wielu przepychankach z naciągaczami. Chcą w depozyt sprzęt elektroniczno-fotografujący, plecaki a nawet choćby buty (wstęp boso). A jak tego nie dopną to koniecznie chcą pocisnąć dary dla Brahmy i nie trafia do nich, że ja mam swojego Boga. Popatrzałem bardziej na wiernych niż na posąg i wnętrze świątyni. Naprawdę robią to z wielką czcią i wiarą. W ogóle to widać na każdym kroku jak są bardzo religijni.
Później poszedłem pochodzić po miasteczku. Fajnie jest w centrum bo jest mocno ograniczony ruch kołowy i drogi są bardziej dla ludzi i… krów. Zrobiłem mnóstwo zdjęć. Dlatego – przede wszystkim – że jest to dla mnie nowość i fascynacja. Ulice – te codzienne – są naprawdę kolorowe. A dochodzi do tego jeszcze element pątniczo-religijny i jest fajnie. I ciepło.
Na obiad zjadłem falafelę, na szybko na mieście, popiłem lassi bananowym i kawą.
Wieczorem miałem iść na okoliczne wzgórze (nie niskie) podziwiać zachód słońca nad jeziorem ale moje kolano daje mi się coraz bardziej we znaki. Zrezygnowałem zaraz na początku. Poszedłem za to na ghaty. W celu zobaczenia najbardziej efektownego zachodu polecam ghat Indra.
A teraz najlepsze: kolacja w hostelu. Puszkar oprócz tego, że słynie ze świętego jeziora znany jest z upraw róż. Bynajmniej nie w celach ogrodniczo-kwiaciarnianych. Wszędzie można kupić wodę różaną, coś na wzór dżemu, olejki itp. Zamówiłem Pushkar rose salad za 80 rp. Dostałem miskę sałaty, szpinaku, pomidorów, cebuli i czosnku doprawionych słodkim różanym dressingiem, na dnie leżały rodzynki i nerkowce a wszystko z wierzchu posypane płatkami róży.
Oczywiście na samej trawie nie poprzestałem i wziąłem jeszcze stuffed pepper. Pyszniaście przyprawioną grillowaną zieloną paprykę nadziewaną ziemniakami i smażoną cebulką. Pychota!! Był też poya czyli ryż z dodatkami ale trochę suchy.
No i wieczorem tradycyjne odkażanie (polski alkohol) ale w wielkiej tajemnicy…