Nie tak bardzo z rana, tak, że znów mogłem podziwiać wschód słońca nad Afryką przyszedł po mnie Paulo. Powiedział, że najpierw pójdziemy oglądać małpy a później zobaczymy życie w wiosce. Z kampingu doszliśmy do asfaltowej drogi wiodącej na dno rowu. Ledwo zaczęliśmy schodzić a już trafiliśmy na stado pawianów, czyli małpy - ale małpy kojarzą mi się z drzewami raczej, więc to pawiany a nie małpy. Ot, taka filozofia moja. Chciałem podejść do nich jak najbliżej, żeby mi Paulo zrobił wśród nich zdjęcie, ale po pierwsze zwierzaki wolały zachować dystans a jak już się udało zbliżyć to po drugie on z kolei nie mógł na czas zrobić użytku z mojej lustrzanki. Doszliśmy też do owego wiekowego baobabu, przy którym byłem z Japończykiem. Idąc dalej w dół Paulo w pewnym momencie zszedł z drogi i coś nasłuchiwał. Zaraz też mnie zawołał. W dole, kilkadziesiąt metrów od nas były słonie. Tam już był teren Parku Narodowego Manyara. Powiedziałem mu, żebyśmy tam poszli. I do końca życia będę pamiętał reakcję chłopaka. Z prawdziwym przerażeniem w oczach i głosie zapytał mnie: MEET LION?? Nie wiedziałem wtedy czy zacząć się śmiać czy bać. Sytuacja doprawdy groteskowa. Fakt, zwierzaki nie znają pojęcia granicy, czy to parku czy przyzwoitości. Zwłaszcza, że później spotkałem słonia przechodzącego przez drogę. Podobno tak sobie migrują między Manyara a Ngorongoro i to w pobliżu mojego kampingu. Wróciliśmy na drogę i doszliśmy do mostu na jedynej rzece stale zasilającej jezioro Manyara w wodę. Mieliśmy iść na małpy w górę tej rzeki, ale najpierw poszliśmy do wioski na zakupy, czyli kupić coś do picia. Sklep, czyli drewniana budka ze wszystkim i niczym w ofercie miał fantę. Ja zdecydowanie preferuję na takich wyjazdach colę - wiadomo - rozpuści wszelakie robactwo. Więc sprzedawca wziął butelkę fanty, skoczył z nią gdzieś za róg i po chwili wrócił z butelką coli - zimną oczywiście. Przed sklepem zgromadziło się oczywiście trochę dzieciaków. Rozdałem ostatnie prince polo, jakie mi zostały po Kili. Wróciliśmy nad rzekę i poszliśmy pod prąd szukając małp. Ale inne niż pawiany małpy są bardzo płochliwe i zawsze zachowywały dystans, szczególnie w pionie. Nie zrobiłem żadnych ciekawych zdjęć, ponieważ przeszkadzały mi liście i gałęzie oraz światło z góry. Przeszliśmy tak kilka kilometrów w górę rzeki, która była bardzo czysta i ciepła podziwiając różnoraką bujną roślinność - chyba dżungli. Miejscami dość strome brzegi wąwozu zmuszały do wysiłku, czasem musieliśmy przejść po wielkich głazach na drugą stronę. Po pewnym czasie doszedłem do wniosku, że nie ma sensu gonić w ten sposób małp bo i tak nie mamy szans, więc zarządziłem odwrót w kierunku wioski co do której miałem pewne plany. Największą atrakcją tego kanioningu okazały się jednak dzieciaki. Niedaleko wioski było ich kilkanaście wśród zarośli. Zbierały drewno na opał - tutaj mało kto używa innego. Spędziliśmy wśród nich kilkanaście minut i - zdaniem moich znajomych - właśnie tu udało mi się zrobić jedno z ładniejszych zdjęć w Afryce. Dziewczynkę w plamie słonecznej. Poza tym pomogliśmy im rąbać drewno - maczetami. Te dzieciaki, kilu- kilkunastoletnie chodzą po lesie i machają maczetami. Na Zachodzie kilka darmozjadowych organizacji praw wszelakich już by się nimi i ich rodzicami zajęło, poodbierało prawa rodzicielskie, ukarało grzywnami, poumieszczało w domach dziecka lub rodzinach zastępczych. A tu co? A tu dzieciaki CHODZĄ UŚMIECHNIĘTE!!!!
Wróciliśmy do wioski. Wczoraj powiedziałem Paulowi, że chętnie spotkam się z jakimiś biednymi dzieciakami. Teraz zaprowadził mnie do sierocińca. Przywiozłem z Polski całą dolną kieszeń plecaka kolorowych zeszytów, bardzo kolorowych długopisów a nawet świecących gadżetów edukacyjnych. Wszystko to kupiłem za zbierane cały rok pieniądze ze skromnych napiwków od moich detalicznych klientów oraz za grubszy datek od Pawła (DZIĘKI). Sierociniec to dwa skromne parterowe budyneczki i kawałek podwórka. W jednym z budynków jest gabinet dyrektora i klaso-świetlica gdzie wszystkie dzieci jednocześnie spędzają czas. W drugim są dwa niewielkie pokoje, w którym jest po pięć piętrowych łóżek i kilka desek na ścianie służących jako półki na ubrania. Dzieciaków jest dwudziestka, śpią dwójkami. Wszystkie to sieroty po zmarłych na AIDS lub w wojnie. Dzieciaki podzieliły szybko między siebie wszystkie przedmioty. Wziąłem jedną z mniejszych dziewczynek na ręce - do końca mojego pobytu nie chciała już z nich zejść, była bardzo ufna. Tym dzieciakom brakuje tu wszystkiego, ale najbardziej to miłości! Gdybym był tu jeszcze z kimś kto kocha małe dzieciaki to pewnie zostalibyśmy do wieczora ale byłem sAM i zabawić całej grupy nie byłem w stanie. Po ponad godzinie ruszyłem na obiad. Knajpę wybierał Paulo (pewnie ma prowizję - a niech ma), oczywiście stwierdził, że będziemy jeść mięso - nie widziałem żadnych przeciwwskazań. Knajpa przy głównej ulicy Mto Wa Mbu okazała się jak najbardziej lokalna. Żadnych białasów. Były natomiast całe rodziny z dzieciakami robiącymi co im się tylko spodobało. Na szczęście nie chciały robić zdjęć moim sprzętem, więc przeżyłem. Do jedzenia dostałem dobrze wysmażonego kurczaka, czyli że bardziej suchego nigdy nie jadłem. Ale smakował znośnie. Po obiadku poplątałem się z Paulem po wsi. Zajrzałem do fabryki pamiątek, na zaplecze jakiegoś domu gdzie przyrządzano obiad oraz oczywiście na bananowy las. To te bananowe plantacje, które widać z góry z kampingu. A banany sprzedają wszędzie i pod każdą postacią - Paulo kupił kilka sztuk.
I chyba zazwyczaj tak kończy się dzień Paula z innymi turystami, ponieważ stwierdził, że jak jestem zmęczony to możemy wracać na kamping. Nie byłem a nawet jak bym był to ten dzień nie wart był jeszcze dla mnie 140 $, więc stwierdziłem, że chcę zobaczyć bardziej wioskową wioskę, czyli jakieś zadupie.
- Ale pieszo nie idziemy - powiedział Paulo.
- Możemy pieszo - odpowiedziałem widząc jego zdziwienie.
- A możemy jechać dala dala? Bo musimy wyjść z rowu na górę.
- Możemy, Paulo, ze mną jak z dzieckiem, byleby się coś działo.
Stanęliśmy na skraju drogi wśród wielu innych. Nadjechał mini bus a właściwie większy van. Był pełny, ale my powinniśmy do niego wsiąść. Jakimś sposobem wcisnęliśmy się do niego nie tylko my. W aucie, w którym było jedenaście miejsc naliczyłem osiemnaście osób w zasięgu wzroku. A ile wisiało na zewnątrz to nie wiem. Podobno to była jazda w komforcie, ponieważ jak mi powiedziała pewna Polka z Francji, którą spotkałem pod Kili w Moshi ona się wyleczyła z jazdy dala dala, gdy przyszło jej podróżować kilkanaście kilometrów tym pojazdem w towarzystwie m.in. dwóch kóz. Smród ją prawie zabił. U mnie byli tylko Masajowie.
Po kilkunastu minutach wspinania się na krawędź Rowu i jeszcze kilku kilometrach po płaskim do tarliśmy do prawdziwego zadupia. Wysypaliśmy się z busika na pobocze i od razu wzbudziliśmy (chyba bardziej ja) zainteresowanie miejscowych. Ruszyliśmy w głąb wioski opędzając się od wszelkich natrętów. Po drodze zbudowanej z kurzu przemknęła ciężarówka. Prawie po paznokciach u moich nóg. Tutaj to pieszy ma uważać. I muszę się przyzwyczaić do lewostronnego ruchu. Co trochę, gdzieś z pomiędzy desek i patyków robiących za sklep lub dom wyskakiwało trochę tubylców w wieku przeważnie bardzo młodym i robiło dużo hałasu wokół nas, ale w swahili, więc mogłem się domyślać tylko, o co chodzi. Chodząc tak po wioskach gdzie z rzadka pojawia się biały warto zapłacić takiego Paula chociażby po to, aby każdemu wytłumaczył, że to on jest moim przewodnikiem i opiekunem i nie zamierzamy już nikomu za to samo płacić. Nawet dzieciaki, które wszędzie chodzą za białasem tutaj straciły mną zainteresowanie, pewnie dowiedziały się, że nie mam już ani jednego długopisu. Poza tym znalazł mi jakąś chatkę robotników, której sam bym nie wypatrzył, a w której mieli przerwę w pracy na ugotowanie sobie mleka na obiad. Zaprowadził mnie też do młyna, gdzie mielono kukurydzę na mąkę na ugali. Weszliśmy do jakiejś chaty, gdzie spał zmęczony życiem jakiś staruszek, który kompletnie - przebudziwszy się - zignorował moją w niej obecność. Obronił przed słownym atakiem jakiejś niezadowolonej z życia murzynki, gdy robiłem zdjęcie jej chacie. Wynalazł dla mnie producenta piwa bananowego, którego jednak nie wypiłem, bo było bardzo ciepłe, ale zabrałem ze sobą na kamping w celu wsadzenia do lodówki. Z ciekawszych rzeczy, jakie obejrzałem w wiosce to oczywiście sklep mięsny, w którym z całą pewnością nie mieli pojęcia co to jest lodówka a na haku wisiało kawałek kozy choć surowe służące już jako pożywienie. Muchom. Oraz miejscowy śmietnik z całkiem sporym przeglądem zdobyczy cywilizacji, choć, jak się wydaje, na bieżąco utylizowany przy pomocy ognia.
Na kamping wróciliśmy pieszo przez sawannę z rzadka upstrzoną spłachetkami poletek uprawnych, na których nic się nie działo z powodu końca pory suchej. A temperatura w owym czasie była bardzo zadowalająca, zwłaszcza, gdy myślałem o Polsce (25oC).
Wieczorem przy dobrej kolacji znów się pojawiła ta sama grupa akrobatyczna Black Tiger (skąd w Afryce ta nazwa?) - ale bez głównego szamana, czyli o wiele mniej atrakcyjna. Tym razem już nie uszczupliłem moich nadwyrężonych resztek kasy.
Rzecz najważniejsza. Jest już samochód, który zabierze mnie jutro na safari.