Wstałem trochę przed czasem, bo na co jak na co, ale na brak snu w ostatnim czasie nie mogłem narzekać. A szkoda, że nie jeszcze wcześniej, bo okazało się, że przy hostelu był basen. Zjadłem śniadanie i Dominik powiedział, że na safari mam wziąć cały bagaż. Czyli żegnaj basen. Ruszyliśmy na zachód. Słonko fajnie już świeciło za plecami oświetlając stoki Wielkiego Rowu Afrykańskiego. Bardzo dobrej jakości droga – zbudowana przez Japończyków, jak poinformował Dominik – wspinała się na jego krawędź. W połowie podjazdu zatrzymaliśmy się na podziwianie panoramy przy wielkim baobabie. Podobno ma 500 lat. A widoki też przepiękne.
Przed południem dotarliśmy do bram Ngorongoro. Dominik załatwił wszelkie formalności i ruszyliśmy krawędzią krateru żeby dotrzeć do drogi na dół. Po drodze mijaliśmy czarnych robotników kopiących przy drodze rowy. Z prawej strony stoku pola uprawne, z lewej zarośla parku. I nagle spośród bananowców wyszła na drogę lwica i zeszła w krzaki po lewej. Dopiero teraz uświadomiłem sobie jak blisko jestem przyrody. Tam gdzieś z tyłu, może 200 metrów ludzie kopią rowy a tu chodzi lew. Podjechaliśmy do miejsca, z którego rozciągała się wspaniała panorama całego krateru. Widok inny niż z Kili. Wszystko bliżej bo stoki mają jedynie 600 metrów wysokości. Ale i przyroda żywa. Jezioro i jakieś punkciki. Wziąłem lornetkę – to były słonie. Zatrzymaliśmy się przy grobie Bernarda Grzimka. Dominik mówi, że to grób Niemca Gr-zimek. Przekornie mówię, że to Polak Grzimek – bo w końcu urodził się w Nysie a Nysa jest w Polsce. Taki argument zupełnie zbija z pantałyku mojego przewodnika. Co z tego, że Nysa nie była wtedy w Polsce. Ale nazwisko czytane po polsku też swojsko brzmi.
Nadjeżdżają następne auta. Wysypują się ludzie. Robią zdjęcia. Widzę faceta z profesjonalnym sprzętem. Podchodzę, żeby wziął mój aparat i zrobił mi kilka zdjęć z panoramą krateru. Strzał w dziesiątkę. Polak i wie o co chodzi. Mam wreszcie fajne zdjęcia.
Po jakimś czasie dojechaliśmy do zjazdu w dół krateru. Jakaś budka ze strażnikiem. Tu możemy przed zjazdem iść się wysikać. HA!!! Dobre! Poszedłem przez gęste krzaki, ścieżką w kierunku innej budki. Pierwszy raz w życiu miałem podczas sikania oczy z tyłu głowy. A jeszcze wrócić musiałem. Na szczęście żaden lew mnie nie zwietrzył.
W końcu zjeżdżamy w dół, dość łagodnie. Zaczynają się charakterystyczne akacje. Na drodze stado pawianów. Stare leniwie coś pogryzają lub się iskają, młode dokazują. Zbliża się południe, jest dość gorąco – ponad 30OC. Zwierzęta wykazują minimalną aktywność. Następnie widzimy stado bawołów. Leniwie leżą pośród trawy lub w jakimś cudem istniejącym jeszcze w tym upale błocku. Zjeżdżamy na samo dno krateru. Tu już jest mnóstwo zwierząt – kopytnych roślinożerców. Zebry, gnu, antylopy tomi, kudu, tompsona, eland. Trochę stoimy, znów podjeżdżamy i tak przez jakiś czas. Nic nas nie goni – w sensie dosłownym i w przenośni. Robię zdjęcia na zmianę z przyglądaniem się zwierzakom przez lornetkę. W międzyczasie Dominik robi nam efektowny przejazd przez rzeczkę rozchlapując trochę wody i błota oraz rozpędzając zebry. W pobliżu wody jest zawsze więcej zwierzaków. Jadąc dalej zatrzymujemy się niespodziewanie. Dominik oznajmia: Lion.
- Gdzie?
- W trawie.
Rzeczywiście w trawie. Widać tylko uszy. Samo południe, więc widzę jak lwica rusza uszami. Fascynujące ;) Na szczęście kawałek dalej natrafiamy na polującego tuż przy drodze serwala. Muszę stwierdzić, że polujący serwal nie jest za bardzo ekspresyjny, ale mimo wszystko warto być w takim momencie tylko kilka metrów od niego.
No i przyszedł czas na obiad. Jest takie miejsce na trenie parku gdzie niedaleko jeziora z hipopotamami zbudowali murowany budynek m.in. z toaletami. Tutaj zjeżdżają się na obiad wszystkie jeepy, żeby móc zjeść lunch pakiety w spokoju. Powiedzmy, że we względnym. Ja zostałem ostrzeżony, ale jak widzę większość nie, że posiłek najlepiej zjeść nie wychodząc z auta ponieważ pod rozłożystym drzewem z gniazdami wikłaczy na mięsną część posiłku czyhają jastrzębie. Po prostu kradną bezczelnie prosto z pudełek niczego nie świadomych konsumentów w bardzo cichy i szybki sposób. Ja natomiast w aucie nakarmiłem ciastkami wikłacza. Po obiedzie wziąłem kości z kurczaka żeby dać ptaszkom a Sutaro wziął mój aparat żeby uchwycić tą chwilę. Szedłem pod drzewo z wyciągniętą do góry ręką z kośćmi i żaden ptaszek nie przyleciał. Zwątpiłem. Opuściłem kości i chwilę później poczułem tylko lekkie muśnięcie powietrza. Kości odleciały. Sutaro stał z opuszczonym aparatem i szczęką.
Skorzystaliśmy z umywalek i ruszyliśmy dalej. Pojeździliśmy jeszcze kilka godzin pomiędzy słoniami, nosorożcami, guźcami, strusiami i innymi ptakami. Auto zatrzymało się. Wokół trawa. Usłyszałem od Dominika: „hajena”. Wytrzeszczam oczy – nic nie widzę.
- „Hajena” – Dominik powtarza.
- Gdzie??
- Tam. „Hajena”
Rzeczywiście, jakieś 200 metrów od auta wystają następne uszy z trawy. Po dokładnym przyjrzeniu się niezidentyfikowanemu (przeze mnie) obiektowi przez moją super lornetkę potwierdzam: hiena. Oni, ci przewodnicy, to mają wzrok!!!
Powoli zaczęliśmy wyjeżdżać z kaldery. Nie upolowałem Wielkiej Piątki. Mam Małe 4 i pól. Serwal zamiast lamparta. W ogóle jakoś mało kotowatych było. Ale to wina tego, że zbyt późno wjechaliśmy do rezerwatu i w upale kociaki tylko mruczą a nie pchają się turystom w obiektyw. No i trawa była zbyt bujna. Wyjechaliśmy na krawędź krateru. Ostatni postój w miejscu gdzie wszyscy żegnają się z panoramą Ngorongoro i powrót. Okazało się że nie wróciłem do Mtu Wam Bu tylko Dominik zawiózł mnie na Panoram Safari Camp. Zostawił mnie pod opieką Paula i odjechał z Japończykiem. To był koniec trójrasowej wycieczki. W jednym aucie czarny, żółty i biały. Dostałem namiot i kolację. Prysznic wziąłem sobie sam. A było co zmywać. Strasznie się kurzy pod koniec pory suchej.
Jutro mają przyjechać po mnie o dziesiątej.