Zaczął się dzień podróży w czasie. To co mógłbym w dwa dni muszę przejść przez jeden. W sumie trzy kilometry różnicy poziomów. Zaczynam od skał pośród popiołu wulkanicznego, później poprzez senecje i lobelie skończę u podnóża lasu deszczowego. Wszystkie piętra roślinne porastające stoki Kilimandżaro w jeden dzień. Jak na filmie jakimś.
Dziś z oczywistych względów nie było miski z ciepłą wodą – a może i była tylko, że jeden obóz niżej gdzie już dziś są kucharz i tragarze. Śniadanie też siłą rzeczy skromne, bo na wczorajszych resztkach. Brakiem miski z ciepłą wodą, która do tej pory łechtała moją próżność białego podróżnika się specjalnie nie przejąłem. Ale to, że mam tylko jeden litr wody na cały dzień już tak. Trzeba będzie nim racjonalnie gospodarować. Ruszamy. Tym razem chłopaki wysuwają się do przodu i tak już będzie do końca trasy. Jednak znajduję trochę czasu żeby zrobić kilka zdjęć. Ale wszystko przebiega pod naporem czasu. Doganiam chłopak ów na Mweka Campie. To stąd mieliśmy dzisiaj ruszać na dół. Po tragarzach ani śladu – i wcale się nie dziwię. Kucharz też nie czekał, a tym bardziej obiad, który miał był zrobić. Żywię się Prince Polo i bounty, które miałem na wejście nocne w małym plecaku. Niemniej nie chodzi mi o pozyskanie z nich energii, której mi nie brakuje, ale o zaspokojenie głodu. Wbrew ostrzeżeniom, że choroba wysokościowa może odebrać apetyt u mnie jest odwrotnie. Przemyka nawet myśl, że to w końcu Afryka dzika i można by zapolować na małpy. A gerezy gdzieś tam wysoko w koronach drzew żrą te swoje liście…
Po sześciu godzinach marszu zejście zaczyna mnie nużyć i kończy się woda. Adam powtarza mi ciągle, że już niedaleko, ale to on – przewodnik pierwszy mówi, że jest zmęczony. Na dodatek w jednym z butów trekkingowych, którymi się chwalił, że dostał od jakiegoś Niemca oderwało mu się pół podeszwy. Tempo słabnie. Ale co mi tam, przynajmniej mogę zrobić zdjęcia małpom. Gdzieś w dole po prawej szumi strumyk. W europejskich górach nie zawahałbym się tylko już piłbym z niego wodę. Tu jednak pamiętam jak kolczaste może być do niego zejście. Poza tym czy woda nadaje się do picia? Kilkaset metrów niżej wzdłuż ścieżki pojawia się WĄŻ!! CZARNY, GRUBY, DŁUGI!!!!!
Plastikowy, czyli rura. Czyli ktoś czerpie wodę ze strumyka, który pewnie cieknie gdzieś od lodowców na szczycie. Czyli nadaje się do picia. Ale jak się dobrać do zawartości węża?? Długo nie musiałem szukać sposobu. Kawałek dalej ze źle połączonych odcinków rur tryskała woda. Rzut oka na Adama.
- do picia?
-YES!!
Szybko napełniłem butelkę i wypiłem chyba z litr od razu. Napełniłem znów. Adam też chciał. Wypił więcej niż ja. On też padł ofiarą jednodniowego opóźnienia. Ale dzięki temu, że czarni robią jak robią i niedokładnie połączyli rury możemy spokojnie iść dalej. I tu przypomina mi się scenka z Nairobi: jest wieczór, na dworze już ciemno. Siedzę w lobby hotelu, na coś tam czekam i obserwuję pracującą obsługę hotelową. Boss kazał chłopakom umyć żyrandole. Jeden z nich wziął miskę z wodą i szmatę. Stanął na stole pod lampą i zaczął myć klosze ścierką. Dwóch pomocników po jakimś czasie przyglądania się coś mu tam w swahili powiedzieli. Nie wiem czy chodziło o to, że w końcu go prąd popieści czy, że mu będzie wygodniej to rozkręcić i umyć w misce. W finale wyszło na to, że gościu zgasił światło w całym lobby, żeby rozkręcić lampy. I mył po ciemku!!! Teraz mam pytanie: czy to wina kolonializmu i czasu jego trwania? I czy przypadkiem nie za krótko to trwało?
Jakiś czas później usłyszałem odgłosy cywilizacji. Okazało się, że na ścieżce jest koparka i równiarka. Robią tutaj drogę ze ścieżki. Naprawdę szeroką. Jeszcze tylko ze dwa kilometry przez ten plac budowy i osiągnęliśmy cel. Zszedłem znów na wysokość 1800 metrów do bramy Mweka gdzie zastałem moich kolegów spokojnie popijających sobie piwo o nazwie Kilimandżaro. Znów musiałem zapożyczyć się na jedno piwo, bo nad moimi starymi dolarami dalej ciążyło przekleństwo złego mzimu. Piwko nie zrobiło na mnie takiego wrażenia jakby mogło po dniu suszy. Wszystko przez ten wodociąg. Odebrałem dyplom potwierdzający zdobycie Uhuru Peak i już nas zapakowali do jeepa. Wracaliśmy do Moshi.
W hostelu dostaliśmy znów dwa pokoje. Odebrałem depozyt i poszedłem się umyć. Po sześciu dniach. Nie było wody!!! Stał tylko kubeł, z którego można się było polewać. Przeciągnąłem sobie drugi z sąsiedniego prysznica. Będę się przecież golił. Muszę przyznać, że tym razem pomyśleli. Kubły miały pokrywki tak, że mogłem się do woli polewać i brudna woda nie kończyła w kuble z czystą. Odświeżony zimną wodą wróciłem do pokoju żeby się przepakować. Część rzeczy miałem tu zostawić. Nie potrzebowałem i nie chciałem brać ze sobą na dalszą drogę tego: dwie pary grubych, wełnianych skarpet, bawełnianych kaleson i podkoszulki z długim rękawem, grubych rękawic (cienkie zostawiłem na powrót w Polsce), wodoodpornych ochraniaczy na nogi, czapki, karimaty, szalika i parasolki. Zostawiłem to wszystko czarnym chłopakom z ekipy. Kijki wziął Patryk, bo jego firmowe pękły – moje kosztowały 30 PLN. A chłopaki z ekipy czekali jeszcze na zwyczajowe napiwki. Moi biali towarzysze podróży dali po 130 $ ja 140 $ żeby był równy rachunek. Nagle okazało się, że ja jako ten, który jedzie na safari nie będę nocował w hostelu tylko JUŻ mam wyjeżdżać. JUŻ czekał na mnie jakiś murzyn. Zdążyłem tylko ustalić z chłopakami, że spotkamy się tu za cztery dni i już siedziałem w jeepie. Całość mojego pobytu w hostelu trwała jedynie godzinę, ledwo zdążył się podładować jeden akumulator aparatu. Pojechaliśmy na autobus, który jak się okazało już odjechał. Ale jeepy jeżdżą szybciej od autobusów i dogoniliśmy go na trasie kilkanaście kilometrów za miastem. Mój opiekun zatrzymał autobus i przesiedliśmy się do niego gdzieś w polach czy raczej sawannie. Pierwszy raz w życiu byłem sam jeden biały w autobusie pełnym czarnych. Po kilkudziesięciu kilometrach doszedłem do wniosku, że wcale mi to nie przeszkadza, że jestem biały. Dojechaliśmy do Arushy. Tam mój opiekun wynalazł starego Peugeota 406, który jechał w stroną Ngorongoro praktycznie już pełnego, ale przy odrobinie dobrej woli każdego z siedmiu pasażerów zmieściliśmy się jeszcze my dwaj i mój plecak. Z tym, że bagaże już tam zastane dobrej woli nie wykazały zupełnie nic. W takiej ciasnocie gdzie stopami mogłem sobie pomachać naprzemiennie minęły mi cztery godziny jazdy. Kompletnie po ciemku dotarliśmy do jakiejś wioszczyny, wysiedliśmy gdzieś na poboczu, powiedzmy w centrum. Mój opiekun zadzwonił i po chwili zajechał jeep, który zawiózł nas jakieś sto metrów w bok od głównej drogi. Zastanawiające!! Był to jakiś hostel w jakiejś miejscowości. Byłem GDZIEŚ w Afryce. Jak zawsze lubię wiedzieć gdzie jestem to tym razem nazwa Mtu Wa Mbu nic ale to nic mi nie mówiła. No poza tym, że z Tanzanii nie wyjechałem. Dostałem pokój i kazali mi zaraz przyjść na kolację. Dobra była choć bardzo regionalna – nie przepadam za ryżem. Ale ryż pomieszany z tymi dodatkami dobrze się je, smakuje i służy jako zapychacz. A po dwóch dniach na batonach to może i sam ryż też bym zjadł. Fanta po posiłku płatna osobno. Tylko, że ja gonię resztkami akceptowalnej waluty. Na kolacji przyszedł do mnie starszy murzyn i powiedział, że z nim pojadę do krateru na safari jutro o dziewiątej i że ma na imię Dominique. OK. niech ci będzie Dominik. Mojego Bartka nie mógł długo zapamiętać. Po kolacji w restauracji zjawił się młody Japończyk i dość długo krążył aż wreszcie podszedł i zapytał się czy jestem z Europy. Ależ ze świata zrobiła się globalna wioska. Nastały takie czasy, że białego trzeba pytać czy jest z Europy. W sumie nie powinienem się dziwić skoro w TV czarny zawodnik reprezentacji Francji w piłce nożnej zaczyna wywiad od słów: my Europejczycy…
Skośnooki przedstawił się jako Sutaro i zapytał się czy jutro jadę do Ngorongoro. Okazało się, że będziemy jutro razem safarzyć. Pogadaliśmy chwilę na ile pozwalała nam skromna znajomość angielskiego. Urosłem w oczach Japończyka gdy dowiedział się, że jeszcze wczoraj byłem na szczycie Kili. Obejrzał zdjęcia na aparacie na dowód. W pokoju była ciepła woda – po tygodniu. SUPER!!! Usnąłem jak zabity.