Rano i to późno okazało się, że dalej będę podróżował już sam. Na szczęście nie na tyle późno żebym musiał zostać w Orćha na noc. Postanowiłem znów zacisnąć pas. Zwłaszcza, że po niespodziewanych nocnych przebudzeniach mój żołądek powinien odpocząć od jedzenia. Tyle, że po zapłaceniu za hotel okazało się, że może mi zabraknąć kasy na dalszą podróż. Banki albo nie przyjmują $$ albo są zamknięte. Wymieniłem po zbójeckim kursie (42) w biurze turystycznym. Wypiłem na dachu hotelu pożegnalną kawę z towarzyszką podróży, podziękowałem za wspólny czas i na zbiorową rykszę. Jak mam mało wydawać to pojadę za 10 rp do Jhansi a nie jak w tą stronę za 112. Ale się nie dało, policzył też za plecak 10 rp. I w rikszy było nas tylko 8 osób. Z hotelu doliczyłem się 18 wysiadających. W Jhansi spóźniłem się parę minut na autobus bo rikszarz zbyt długo czekał w Orćhi na komplet. Następny za 2 godziny i to już ostatni do Kadżuraho. Kupiłem bilet (130 rp za 175 km) na lokalny autobus i czekając zjadłem dietetyczne śniadanie (a przy okazji oszczędne 6 rp) składające się z 3 ciapati i rzodkiewki. Później jeszcze chodnikowy handlarz namówił mnie na 7 bananów za 5 rp. Kupiłem słownik angielsko-hinduski i jakoś te 2 godziny zleciały. Sześć godzin jazdy do Kadżuracho w lokalnym kolorycie też jakoś.
Już 45 km przed Kadżuraho wyczaił mnie na przystanku w Czatarpur jeden chłopaczek i namawiał na hotel. Im było bliżej do miasta tym naganiaczy było więcej a ceny spadały. Na dworcu jeszcze tylko do tego utargowałem darmową rikszę. Zamieszkałem w hotelu Zen z fajnym ogrodem i restauracją w nim. W przewodniku stoi cena od 250 rp. Mam za 200. Na kolację czajnik herbaty – bynajmniej nie aż tak oszczędzam. Zamówiłem też bilety na pociąg na dwie najbardziej strategiczne trasy (prowizja 2$ od sztuki na SL).