Zaspałem. Wstałem 7.20 a 7.30 ma być taksówka. Na szczęście baba nie jestem i 10 minut mi wystarczyło na przygotowanie do działania. Wróciłem tylko po okulary jak zobaczyłem słońce (pokój bez okna). 200 metrów od hotelu przystanek na czaj.
Bimbetka. Nie są to typowe jaskinie. Według mnie tylko skalne nawisy oraz tafoni – kociołki wietrzeniowe. Było też coś w rodzaju dziur, ale raczej przypominające jaskinie. Dawały na pewno jako takie schronienie przed monsunami. Wszystko to z piaskowca o ładnych odcieniach żółci, brązu, pomarańczy i kremu. Malowidła datuje się na okres od górnego paleolitu do średniowiecza indyjskiego. Malunki przedstawiają sceny z polowań, zwierzęta, tańce i inne ceremonie. Kolory tychże to: białe, czerwone, brązowe, czarne ale także zielone i żółte. Wszystko z barwników mineralnych.
Od bramy i kas (100 rp) trzeba było jeszcze podejść 2 km do pierwszych malunków. Można podjechać, ale większość wolała spacer po dość miłych dla oka okolicach. Moje kolano mówiło jednak nie. Pomiędzy skałami każdy z osobna zajął się odnajdywaniem, podziwianiem i fotografowaniem malowideł na skałach. Zeszło tak półtorej godziny. Można było iść też na dalsze stanowiska, ale pewnie byłoby mniej więcej to samo a większość ( w tym moje kolano) zadecydowało o odwrocie.
Następnie przejazd do Bhodżpuru gdzie stoi nie dokończona świątynia Bhodżeśwar poświęcona Śiwie, ale i tak wygląda monumentalnie. I tętni życiem religijnym ( a przed - jarmarcznym – łącznie z babcią męczącą żmiję –niestety nie kobrę). Wierni oddają cześć wielkiemu lingamowi (wys. 235 cm a w obwodzie mającemu 600 cm ),który jest największy w całych Indiach, składają ofiary, modlą się. Jest dużo kwiatów, mleka, owoców. Przede wszystkim kokosów. Obdzierają orzechy z włókna, które palą a kokos tłuką i wylewają mleczko przed ołtarzykiem. Zająłem się oczywiście fotografowaniem tego wszystkiego, co im nie bardzo przeszkadzało. Uwziąłem się na jedną dziewczynkę. Później, gdy siedziałem sobie już z boku przyszła i przyniosła mi troszkę kokosa, którego składali jej rodzice w ofierze. Miły gest.
Po wyjściu ze świątyni krótka wizyta na straganach, ale zajrzałem również w głąb wioszczyny. Zobaczyłem jak się buduje dom oraz jak powstają krowie placki. Znaczy jak powstają to każdy wie. Ale co się z nimi robi to już inne zajęcie. A jak się okazuje są bardzo przydatne. Te będą wykorzystane jako opał.
Powrót do Bhopalu – przystanek przy przydrożnej garkuchni. Wszyscy kupują wodę a ja chcę kawy. Jak zwykle jest zawsze czaj. Nie mówią po angielsku. Wreszcie dostaję dwie neski. Czekałem tylko aż zagotują mleko. Zalali mi trochę neski w szklance – już słodzonym mlekiem. Tylko, że ja chciałem jedną kawę…