Rankiem bo już o 7 z minutami na autobus z biletem do Mount Abu zamówionym w hotelu (190 rp) rikszą ( 50 rp). Ale wcześniej narozrabiałem. Zachciało mi się kawy. Włączyłem grzałkę (kupioną tanio na targu – bo lekka i mała) i… pozbawiłem prądu całe piętro. Tak dupnęło, że w kontakcie została tylko wtyczka. Dobrze, że czołówka jest w bocznej kieszeni bo ciemno jak w trumnie a trzeba sprawdzić czy wszystko zabrane.
Autobus „wyjeżdżał” z Udajpuru ponad godzinę. Zabrał też po drodze wczorajszą parę Anglików. Wolno jechał i jeszcze robił przystanki. Na jednym z nich kupiłem sobie śniadanie – trzy ciapati ale za to z masłem (18 rp).
Do Abu Road droga zeszła na pisaniu zaległości na bloga. Ale później zaczęły się fantastyczne widoki. Autobus musiał wjechać na wysokość około 1700 m. npm. Trzeba było zapomnieć o stylu jazdy tych kierowców i stanie technicznym ich pojazdów, bo po co się martwić zanim autobus spadnie w przepaść.
W samym Mount Abu dworzec autobusowy okazał się klepiskiem wysypanym śmieciem rozmaitym, z którego nie jeżdżą riksze – po prostu ich tu nie ma. Ale znalazł się właściciel hotelu Lake Residency i zawiózł nas (z Anglikami) taksówkądo siebie – tu za nie robią dżipy. Warunki takie sobie ale za 250 rp od pokoju i to na jedną noc to da się przeżyć.
Mount Abu jest z jednej strony bardzo uduchowione. Dookoła jeziora Nakki, świętego dla hindusów rozlokowane są liczne świątynie dżinijskie, znajduje się tu też duchowy Uniwersytet Brahma Kumaris (w skrócie: sekta łącząca wszystkie religie), ale także targ tybetański i liczne miejscowe targi uliczne. Takie częstochowsko-krupówkowe miasteczko.
Zaraz po hotelowej kawie wybrałem się w okoliczne góry. Niestety moje chore kolano nie bardzo pozwala mi na długotrwałe chodzenie. Zobaczyłem jakąś świątynię – jakąś, ponieważ wszystkie napisy były w hindi – ale sądząc z ilości odpustowych straganów i wycieczek tubylców musiała być ważna. Wchodziło się do niej niezliczoną ilością schodów na wysokość połowy otaczającego Mount Abu wzgórz. Szkoda tylko, że była po wschodniej stronie miasteczka. Widoki ładne ale pod słońce.
Później zszedłem na obiad do lokalnego fastfoodu. Polecili mi miejscową specjalność, którą wzbudziłem zainteresowanie nawet wśród lokalsów. Robili jej zdjęcia. Nazywała się butter paper masala dhosa (75 rp), do tego świeży sok jabłkowy (40 rp) i kawa (20 rp). Po obiedzie pochodziłem trochę po miasteczku w okolicy jeziora Pićiola. Odpustowa atmosfera. Nawet kupiłem sobie loda o smaku liczi. Smakował jak lód o smaku śmietankowo-liczi (25 rp). Wieczorem poszedłem w kierunku sunset point ponieważ znając upodobania mojej towarzyszki podróży spodziewałem się ją tam zastać. W przewodniku jest napisane, że nie należy się tam spodziewać romantycznej ciszy. Ale rzeczywistość przerosła wyobraźnię po raz kolejny. Jeden wielki spęd okolicznych mieszkańców. Okolicznych jak na Indie przystało ( pewnie kilkaset km okolicy). Pośród oferujących podwiezienie na wózkach, koniach pełno było sprzedawców wszystkiego. Dotarłszy na górę po kilku minutach znalazłem swój susetpoint i zacząłem oglądać show. Bardziej interesujące od zachodu słońca było zachowanie tłumów ludzi. I małp porywających im przekąski. Słonko swoje zrobiło i pośród wzgórz rozległy się brawa. A że impreza odbywała się na dość znacznej przestrzeni słychać było sunący po stoku aplauz jak fala na stadionie. Po „imprezie” w gęstym tłumie wróciłem do miasta. Obiad był na tyle sycący, że zadowoliłem się drobną przekąską na ulicy i wróciłem z kolanem, które ledwo wytrzymało dzisiejsze wspinaczki do hotelu. W hotelu dalej zimna woda.
Dziś pożegnałem się z oceanem. To znaczy z planami dotarcia nad morze Arabskie – cóż może innym razem. To jest jednak olbrzymi kraj, przemieszczanie się pomiędzy tak odległymi punktami zajmuje bardzo dużo czasu. A potem jeszcze trzeba będzie wrócić do Deli. Kolejna zmiana planów – tym bardziej, że jeszcze sporo przede mną w tym główny cel, po którym będę mógł spełnić nawoływania Pawła (i nie tylko) i zgolić brodę.
Jadę na wschód – tam musi być jakaś cywilizacja…