Dzień na luzie choć zwiedzałem to i owo.
Więcej już niebawem. Rozgryzłem ich Wi Fi.
Już jest więcej
Dziś dzień na luzie. Można się wyspać. Ale dla waszego dobra rano wypiłem tylko kawę i poszedłem na internet żeby zostawić po sobie jakiś słuch a raczej foto. Nawet sprawnie poszło, jednak zeszły mi trzy godziny na WiFi (95 rp). To już się zrobiła raczej pora obiadowa, więc poszedłem na obiad. Wszedłem jak zwykle na dach i zobaczyłem na sąsiednim Jadzię. Sąsiedni to on był na wysokości 5 piętra a tak normalnie to zaliczyłem jeszcze dwa inne zanim do niej dotarłem takimi tam zaułkami weszła. Zamówiłem dla spróbowania spaghetti vegetable. Raczej nie mój typ – może za dużo zjadłem w Italii – więcej nie będę zamawiał tu włoskiego żarcia. Jedna pizza i makaroni wystarczą mi żeby się zniechęcić. Na spaghetti do Włoch. Z kawą 100 rp.
Wybraliśmy się rikszą ( 180 rp w obie strony + czekanie na nas 1,5 godz. ponieważ mało tam riksz i raczej czekają na innych turystów zwiedzających skansen) do Śilipgram. Jest to skansen sztuki i rękodzieła ludowego zachodnich Indii. W glinianych domach zgromadzono instrumenty muzyczne, przedmioty codziennego użytku, narzędzia, dekoracje, zdjęcia, mapy. A najlepsze są folkowe występy różnych (4) grup. Oczywiście trzeba sięgnąć do kieszeni. Można też kupić rękodzieło. Miałem nic nie kupować żeby nie nosić ale skusiłem się na dwie rzeczy ponieważ 1. Było tanio. 2. Było lekkie. 3. Naprawdę oryginalne. Zostałem też radżą za jedyne 40 rp a nawet – jak dostałem szabelkę – maharadżą. Po powrocie do Udajpuru (rikszarz jakiś dziwny – przez 6 km nie zatrąbił ani razu) zwiedziłem świątynię Dżagdiś z 1651 roku oczywiście składającą się z samych rzeźb. W środku znajduje się posąg Dżganta, inkarnacji Wisznu. Postałem chwilę przy samym sancta sanctorum i poobserwowałem wiernych jak przychodzą po błogosławieństwo. Zaskoczyła mnie duża ilość ludzi młodych. U nas w kościołach młodych nie widać. A już na pewno nie tak religijnych. Muszę jednak dodać, że tutaj to trwa krócej. Następnie do pałacu miejskiego, a tu szlaban. Nawet z zewnątrz nie obejrzę – robią jakąś festę i dojście zamknięte (wieczorem przy kolacji obejrzałem tylko fajerwerki znad pałacu). No to nad jezioro Pićola robić zdjęcia słonku chylącemu się ku zachodowi. Po zmierzchu towarzyszka zaciągnęła mnie do Bagore ki haveli, żebym zobaczył coś, co znajduje się blisko hotelu. A tu niespodzianka. Znów – jak pałac – zamknięte. Będzie jakieś „folk-szoł”. Czemu nie zobaczyć – tylko 60 rp. Warto było. Trochę tańców regionalnych, sztuczek zręcznościowych, występ lalkarza, babka chodząca z garnkami na głowie czasem nawet po szkle itp.
Po występie dałem się ponownie skusić na pamiątkę do Polski. Tym razem malarstwo naprawdę miniaturowe, tak bardzo miniaturowe, że moje oczy (+1) już nie dostrzegały szczegółów. Ale oni są przygotowani na takich – lupa na wyposarzeniu. Ale większość i tak oglądałem przez makro mojego obiektywu. Facet przekonał mnie malując słonia na paznokciu – to nie tipsy polskich dziewczyn. Mam obrazki na jedwabiu.
Kolacja nad jeziorem za 130 rp – sałatka żydowska (pomidory, cebula, papryka – tylko tym razem drobno krojona) i aloo gobi. Zjadłem osobno, bo jedno do drugiego mi nie spasowało. Będę miał płytę z muzyką knajpianą (od kelnera) – czekam na kopię (100 rp). A świat jest mały – w knajpce byli Francuzi z dachu w Dżajsalmerze. Jeszcze na dach na wifi – tym razem darmowe, ale trzeba coś zamówić, więc skoro nie czeka mnie nocna podróż autobusem to lassi (wieloowocowe ale z nutą ananasów i to mocną) 50 rp. Szkoda tylko, że szybko zamykają – ledwo 45 minut.
Czyli znów do łóżka…